wtorek, 19 maja 2015

Wycieczka rowerowa

Wiosna w pełni krasy kusiła do spędzania czasu na łonie natury soczystą zielenią, kwieciem i świeżymi zapachami.
Nie byłam nigdy zapaloną cyklistką. Dałam się jednak namówić grupce znajomych na weekendową wyprawę rowerową. Opracowano trasę, zabezpieczono sprzęt i prowiant, a nawet zarezerwowano nocleg dla całej naszej kilkunastoosobowej grupy, w przepięknie położonym gospodarstwie agroturystycznym nad czyściutkim jeziorem. Wyruszyliśmy wcześnie rano i z kilkoma odpoczynkowymi przerwami, mieliśmy tak pedałować ok. 90 km do Wiejskiego Zakątka, gdzie Pani Julia obiecała nam wikt i opiekę jak u mamy.
        Pierwsze kilkanaście kilometrów jechałam uskrzydlona przyrodą, pogodą i wesołym towarzystwem. Jechaliśmy głównie wiejskimi traktami, w większości polnymi, albo lasem. Rześkie jeszcze o tej porze roku powietrze pachniało, ptactwo uwijające się do życia konkurowało z brzęczeniem owadów i naszym przekomarzaniem się, zawsze zakończonym śmiechem.
Tętniło we mnie życie, piękne prostym szczęściem, radością, podniecające.  
Na ostatnim etapie wyznaczonej na pierwszy dzień trasy, który nie był już tak męczący, bo zapowiadał Panią Julię, stało się to, co w końcu stać się musiało. Złapałam gumę. Oczywiście w sakwach był niezbędny sprzęt i zapasowa opona. Tyle, że taki mieszczuch jak ja nie bardzo wiedział jak się zabrać do roboty, by jak najmniej opóźnić upragniony odpoczynek w Wiejskim Zakątku. Zostało nam raptem ok. 6 km. Za dużo na dojście na zmęczonych nogach, ale w sam raz, żeby odłączyć się od grupy, naprawić co trzeba i dojechać do nich tak szybko jak się da.
      Jeden ze znajomych rycersko zaofiarował pomoc i w sposób nie znoszący sprzeciwu postanowił zostać ze mną, wymienić oponę i jeszcze zmusić mnie do wyprzedzenia grupy. Grupa podjęła wyzwanie i odjechała, Jan zabrał się do roboty i po kwadransie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nie ujechaliśmy zbyt daleko, gdy odezwał się pierwszy złowieszczy grzmot. Zapowiadał burzę. Nawet słyszany z oddali, wzmagał adrenalinę i niepokój, ale także zadziwiająco pobudzał. Zerwał się gwałtowny wiatr, drażniący chłodem skórę i  straszący szumem drzew, chylących się nienaturalnie nad nami. Zapanował niemal mrok. 
Poczułam się przez ulotną chwilę jakbym przeskoczyła do innego, równoległego świata, a ta nagła zmiana aury nie była zwykłym zjawiskiem. Jakby właśnie teraz moje przeznaczenie wkroczyło na inną, tajemniczą drogę. To ulotne wrażenie nie budziło obawy, raczej zaciekawienie i szczególny rodzaj ślepego podążania za zapowiadającym się nieznanym. Podświadomie byłam zadowolona, że jestem tu i teraz właśnie z Janem.
Po chwili lunęło jak z przysłowiowego cebra. Byliśmy na drodze wijącej się skrajem lasu i malowniczych jeszcze przed chwilą pól. Nie było się gdzie schronić, więc w pośpiechu powyciągaliśmy z sakw peleryny przeciwdeszczowe, mając nadzieję na jako taką ochronę przed ulewą. Nie pomogły. Po chwili byliśmy już całkiem przemoczeni, a widoczność równała się zeru.
Jan cudem wypatrzył nieco głębiej w lesie rozpadającą się chatę lub stodołę. Pognaliśmy tam na złamanie karku, licząc na dach nad głową.
Zanim tam dotarłam, znowu poczułam, że świat zawiesił się w czasie i znaczeniu. Cudowne były strugi deszczu już nie tylko padające na mnie całą, lecz oblewające, wręcz oczyszczające, namaszczające.  
Zatrzymałam się w biegu, rozłożyłam ręce i poddałam twarz pieszczocie przyjemnie chłodnej ulewy i jeszcze mocniej poczułam, że żyję.
Jan pociągnął mnie za rękę i wpadliśmy do ciemnej rudery, z przeciekającymi resztkami dachu, ale jednak zapewniającej poczucie schronienia.
Zdyszani znaleźliśmy suchy jeszcze kąt. Resztki światła dziennego i mgła utworzona z ciepła i wilgoci uwiły mroczną scenerię, która na przekór okolicznościom zapowiadała fascynującą i ekscytującą przygodę. Pachniało niepowtarzalną chwilą, wyschniętym starym sianem, nadbutwiałym drewnem, dawną obecnością dzikich zwierząt, młodym jeszcze i pędzącym do dojrzałego lata lasem.
Doznawanie tego natłoku wrażeń w tej jednej, ulotnej chwili zakręciło mi w głowie i zamieszało w pragnieniach. Zrobiło mi się gorąco. Zdjęłam parującą pelerynę i poczułam się prawie naga. Pod spodem miałam tylko skąpą i cienką koszulkę, która teraz całkiem mokra przykleiła się do ciała, podkreślając każdą wypukłość. Jan spojrzał na mnie i spontanicznie, bez kontroli nad swą reakcją, niedwuznacznie zatrzymał wzrok na sterczącym pod cienkim materiałem biuście.
Zaczerwieniłam się na pewno, choć i tak nie było tego widać i z udawaną niefrasobliwością powiedziałam, że to z zimna.
Zawstydziliśmy się nieco oboje i zaczęliśmy paplać trzy po trzy o pogodzie, mylnej prognozie i pogrzebanych planach na wyprzedzenie grupy. Co chwilę zapadała niezręczna cisza, po której jedno z nas rozpaczliwie podejmowało słowotok.
Nagle, jakieś futrzaste stworzenie skrywające się w mroku, otarło się o moją stopę. Krzyknęłam i niemal w tej samej chwili grzmotnęło tuż nad resztkami dachu. Czar tajemnicy trochę zbladł, wyparty strachem. Poczułam nieodpartą potrzebę ukrycia się, intuicyjnie szukając bezpieczeństwa. Wpadłam z impetem w ramiona Jana. Przylgnęłam do niego drżąc. W głowie rozbrzmiewała absurdalna myśl - niech się coś stanie, niech wypełni się burza.
Jego ciało było równie mokre jak moje i równie oczekujące. I do tego pięknie pachniał mężczyzną, przygodą, zapewnieniem, że nic mi nie grozi, że stanie się to, co stać się musi.
Wyszeptałam Tobie też jest zimno?
Po chwili zaskoczenia, gdy zrozumiał, że przytulona do niego wyczułam jego podniecenie, roześmiał się szczerze.
Śmialiśmy się oboje, oplatając się nawzajem ramionami. Zrobiło mi się błogo, gorąco, wybuchowo. Jemu chyba też. On też pewnie wiedział, że musieliśmy znaleźć tę burzę.
     Objął zniewalająco męskimi dłońmi moją twarz i przyciągnął do gorących i wilgotnych ust. Niewinny, delikatny pocałunek z przymrużonymi oczami i kolejny ogłuszający grzmot. Już nie straszył. Podniecał. Przypieczętował.
Jan całował namiętnie, do utraty tchu. Oddawałam mu pocałunki tak naturalnie i chętnie, jakby tylko one istniały w tej chwili i jakby były zaplanowane od zawsze. Jego dłonie powędrowały ku szyi, uchwyciły władczo ramiona, pieszczotliwie dotarły do piersi.
Zdejmując ze mnie koszulkę mruknął Jest mokra, Ty jesteś mokra.
Wilgoć i zapach wiosennego lasu, doprawiony zapachem mężczyzny, oszałamiał. Jego ciepło, siła i magia zaparły mi dech. Byłam zdana na łaskę pożądania. Znowu poczułam, że odkrywam inny wymiar istnienia, które składa się z ulotnych mgnień.
Szepnął Jesteś świadomą siebie, zachwycającą kobietą, rozsiewasz i przyciągasz, pragnę Cię.
Gdzieś w zakamarkach tlącej się jedynie świadomości zaintrygowały mnie jego słowa i zapytałam
Co to znaczy ?
W odpowiedzi przygarnął mnie do siebie i poprowadził w kierunku resztek jakiejś konstrukcji drewnianej, ni to ławy, ni paśnika, o którą mnie oparł.
Władczym gestem zsunął moje spodenki i wąski sznureczek pod nimi. Zagarnął piersi w silne dłonie i językiem pieścił, drażnił, ssał. Niemal nie wystarczało czasu na oddech, myśli i rozsądek pognały precz, a ja tylko chciałam jeszcze i jeszcze.
Jego palce, coraz śmielsze, odnalazły moje najczulsze miejsce. Teraz już wilgotne i zapraszające. Tańczył w nim pobudzając i każąc zapomnieć o zawstydzeniu, to znów wycofywały się, sprawiając, że za nimi tęskniłam.
Nieskromnie powiedziałam czego pragnę i sięgnęłam między jego nogi po nabrzmiałość skrytą jeszcze w spodenkach. Głaskałam i ugniatałam coraz energiczniej, aż zapragnął spełnienia. Mocnym uchwytem usidlił moją dłoń i zatrzymał na chwilę. Dotknij go.
Zsunęłam powoli jego ubranie, kokietując spojrzeniem pośród mroku. Nie dotknęłam go jeszcze, tylko zbliżyłam do niego usta i owionęłam gorącym, pożądliwym oddechem, zmysłowym westchnieniem. Poczuł delikatnie szorstki język, a w odpowiedzi chwycił mnie za włosy i wyskamlał Chcę twoich ust.
Dałam mu je, gorące, zachłanne, nierealne i prawdziwe za razem. Czułam, że niebezpiecznie ożywa w ustach i że zaraz mnie utopi. On też to zrozumiał i ostatkiem woli odsunął się. Chcę poczuć jaka jesteś.
Zrozumiałam i nęcąc stanęłam do niego tyłem, a potem wypinając pośladki i nachylając się poszukałam oparcia na drewnianej konstrukcji. Weź mnie, poznaj mnie i zostań we mnie.
Zrobił to. Wchodził głęboko, niemal napastliwie zatrzymując na chwilę i wysuwał się prawie całkowicie. Powtarzał to w szaleńczo podniecającym rytmie. Trzymał mocno moje biodra, nadziewając je na siebie. Szybowałam. Pławiłam się w erotycznych doznaniach. Owiewała mnie ich perwersja ofiarowana mężczyźnie.
Szeptał moje imię z namaszczeniem zwiastującym dopełnienie. Podążyłam za nim. Unosiłam się wraz z jego pożądaniem, aż do wyładowania.
Błysk, mój krzyk i rozkosz, grzmot i jego tsunami we mnie, przypieczętowane dźwiękami spełnienia. A potem szeptane wyrazy czułości, podziękowania, radości, poczucie bliskości, naturalnego zespolenia ciał i odrobiny dusz.
      Leżeliśmy na bliżej nieokreślonej stercie czegoś wyschniętego i drapiącego, zmęczeni burzą, zaspokojeni, szczęśliwi.
Patrzyliśmy  sobie czule w oczy niczego nie obiecując. To tylko … burza. I nagle dopadająca oczywistość, że to już koniec, że powracam do dawnego równoległego życia.
Niespiesznie wyszliśmy na zalaną słońcem niewielką polankę, na której zostawiliśmy swoje rowery. Po niepogodzie nie było ni śladu. A może tylko na chwilę przysnęłam? Mogłoby tak być, gdyby nie cudowne oczy Jana.
        Po dotarciu do Zakątka, naigrywaniom naszych towarzyszy nie było końca.
Do dziś uważają żeśmy wymyślili burzę, żeby usprawiedliwić przegraną.

Pani Julia spojrzała na mnie przenikliwie i powiedziała Jesteś kobietą, świadomą, tu i teraz.