Wiosna w pełni krasy kusiła do
spędzania czasu na łonie natury soczystą zielenią, kwieciem i świeżymi
zapachami.
Nie
byłam nigdy zapaloną cyklistką. Dałam się jednak namówić grupce znajomych na
weekendową wyprawę rowerową. Opracowano trasę, zabezpieczono sprzęt i prowiant,
a nawet zarezerwowano nocleg dla całej naszej kilkunastoosobowej grupy, w
przepięknie położonym gospodarstwie agroturystycznym nad czyściutkim jeziorem.
Wyruszyliśmy wcześnie rano i z kilkoma odpoczynkowymi przerwami, mieliśmy tak
pedałować ok. 90 km do Wiejskiego Zakątka, gdzie Pani Julia obiecała nam wikt i
opiekę jak u mamy.
Pierwsze kilkanaście kilometrów
jechałam uskrzydlona przyrodą, pogodą i wesołym towarzystwem. Jechaliśmy
głównie wiejskimi traktami, w większości polnymi, albo lasem. Rześkie jeszcze o
tej porze roku powietrze pachniało, ptactwo uwijające się do życia konkurowało
z brzęczeniem owadów i naszym przekomarzaniem się, zawsze zakończonym śmiechem.
Tętniło
we mnie życie, piękne prostym szczęściem, radością, podniecające.
Na
ostatnim etapie wyznaczonej na pierwszy dzień trasy, który nie był już tak
męczący, bo zapowiadał Panią Julię, stało się to, co w końcu stać się musiało.
Złapałam gumę. Oczywiście w sakwach był niezbędny sprzęt i zapasowa opona.
Tyle, że taki mieszczuch jak ja nie bardzo wiedział jak się zabrać do roboty,
by jak najmniej opóźnić upragniony odpoczynek w Wiejskim Zakątku. Zostało nam
raptem ok. 6 km. Za dużo na dojście na zmęczonych nogach, ale w sam raz, żeby
odłączyć się od grupy, naprawić co trzeba i dojechać do nich tak szybko jak się
da.
Jeden ze znajomych rycersko
zaofiarował pomoc i w sposób nie znoszący sprzeciwu postanowił zostać ze mną,
wymienić oponę i jeszcze zmusić mnie do wyprzedzenia grupy. Grupa podjęła
wyzwanie i odjechała, Jan zabrał się do roboty i po kwadransie ruszyliśmy w
dalszą drogę.
Nie
ujechaliśmy zbyt daleko, gdy odezwał się pierwszy złowieszczy grzmot. Zapowiadał
burzę. Nawet słyszany z oddali, wzmagał adrenalinę i niepokój, ale także zadziwiająco
pobudzał. Zerwał się gwałtowny wiatr, drażniący chłodem skórę i straszący szumem drzew, chylących się
nienaturalnie nad nami. Zapanował niemal mrok.
Poczułam
się przez ulotną chwilę jakbym przeskoczyła do innego, równoległego świata, a
ta nagła zmiana aury nie była zwykłym zjawiskiem. Jakby właśnie teraz moje
przeznaczenie wkroczyło na inną, tajemniczą drogę. To ulotne wrażenie nie
budziło obawy, raczej zaciekawienie i szczególny rodzaj ślepego podążania za
zapowiadającym się nieznanym. Podświadomie byłam zadowolona, że jestem tu i
teraz właśnie z Janem.
Po
chwili lunęło jak z przysłowiowego cebra. Byliśmy na drodze wijącej się skrajem
lasu i malowniczych jeszcze przed chwilą pól. Nie było się gdzie schronić, więc
w pośpiechu powyciągaliśmy z sakw peleryny przeciwdeszczowe, mając nadzieję na
jako taką ochronę przed ulewą. Nie pomogły. Po chwili byliśmy już całkiem
przemoczeni, a widoczność równała się zeru.
Jan
cudem wypatrzył nieco głębiej w lesie rozpadającą się chatę lub stodołę.
Pognaliśmy tam na złamanie karku, licząc na dach nad głową.
Zanim
tam dotarłam, znowu poczułam, że świat zawiesił się w czasie i znaczeniu. Cudowne
były strugi deszczu już nie tylko padające na mnie całą, lecz oblewające, wręcz
oczyszczające, namaszczające.
Zatrzymałam
się w biegu, rozłożyłam ręce i poddałam twarz pieszczocie przyjemnie chłodnej ulewy
i jeszcze mocniej poczułam, że żyję.
Jan
pociągnął mnie za rękę i wpadliśmy do ciemnej rudery, z przeciekającymi
resztkami dachu, ale jednak zapewniającej poczucie schronienia.
Zdyszani
znaleźliśmy suchy jeszcze kąt. Resztki światła dziennego i mgła utworzona z
ciepła i wilgoci uwiły mroczną scenerię, która na przekór okolicznościom
zapowiadała fascynującą i ekscytującą przygodę. Pachniało niepowtarzalną
chwilą, wyschniętym starym sianem, nadbutwiałym drewnem, dawną obecnością
dzikich zwierząt, młodym jeszcze i pędzącym do dojrzałego lata lasem.
Doznawanie
tego natłoku wrażeń w tej jednej, ulotnej chwili zakręciło mi w głowie i
zamieszało w pragnieniach. Zrobiło mi się gorąco. Zdjęłam parującą pelerynę i poczułam
się prawie naga. Pod spodem miałam tylko skąpą i cienką koszulkę, która teraz
całkiem mokra przykleiła się do ciała, podkreślając każdą wypukłość. Jan
spojrzał na mnie i spontanicznie, bez kontroli nad swą reakcją, niedwuznacznie zatrzymał
wzrok na sterczącym pod cienkim materiałem biuście.
Zaczerwieniłam
się na pewno, choć i tak nie było tego widać i z udawaną niefrasobliwością
powiedziałam, że to z zimna.
Zawstydziliśmy
się nieco oboje i zaczęliśmy paplać trzy po trzy o pogodzie, mylnej prognozie i
pogrzebanych planach na wyprzedzenie grupy. Co chwilę zapadała niezręczna
cisza, po której jedno z nas rozpaczliwie podejmowało słowotok.
Nagle,
jakieś futrzaste stworzenie skrywające się w mroku, otarło się o moją stopę.
Krzyknęłam i niemal w tej samej chwili grzmotnęło tuż nad resztkami dachu. Czar
tajemnicy trochę zbladł, wyparty strachem. Poczułam nieodpartą potrzebę ukrycia
się, intuicyjnie szukając bezpieczeństwa. Wpadłam z impetem w ramiona Jana.
Przylgnęłam do niego drżąc. W głowie rozbrzmiewała absurdalna myśl - niech się coś stanie, niech wypełni się
burza.
Jego
ciało było równie mokre jak moje i równie oczekujące. I do tego pięknie
pachniał mężczyzną, przygodą, zapewnieniem, że nic mi nie grozi, że stanie się
to, co stać się musi.
Wyszeptałam
Tobie też jest zimno?
Po
chwili zaskoczenia, gdy zrozumiał, że przytulona do niego wyczułam jego
podniecenie, roześmiał się szczerze.
Śmialiśmy
się oboje, oplatając się nawzajem ramionami. Zrobiło mi się błogo, gorąco,
wybuchowo. Jemu chyba też. On też pewnie wiedział, że musieliśmy znaleźć tę
burzę.
Objął zniewalająco męskimi dłońmi moją
twarz i przyciągnął do gorących i wilgotnych ust. Niewinny, delikatny pocałunek
z przymrużonymi oczami i kolejny ogłuszający grzmot. Już nie straszył. Podniecał.
Przypieczętował.
Jan
całował namiętnie, do utraty tchu. Oddawałam mu pocałunki tak naturalnie i
chętnie, jakby tylko one istniały w tej chwili i jakby były zaplanowane od
zawsze. Jego dłonie powędrowały ku szyi, uchwyciły władczo ramiona,
pieszczotliwie dotarły do piersi.
Zdejmując
ze mnie koszulkę mruknął Jest mokra, Ty
jesteś mokra.
Wilgoć
i zapach wiosennego lasu, doprawiony zapachem mężczyzny, oszałamiał. Jego ciepło,
siła i magia zaparły mi dech. Byłam zdana na łaskę pożądania. Znowu poczułam,
że odkrywam inny wymiar istnienia, które składa się z ulotnych mgnień.
Szepnął
Jesteś świadomą siebie, zachwycającą
kobietą, rozsiewasz i przyciągasz, pragnę Cię.
Gdzieś
w zakamarkach tlącej się jedynie świadomości zaintrygowały mnie jego słowa i
zapytałam
Co to znaczy ?
W
odpowiedzi przygarnął mnie do siebie i poprowadził w kierunku resztek jakiejś
konstrukcji drewnianej, ni to ławy, ni paśnika, o którą mnie oparł.
Władczym
gestem zsunął moje spodenki i wąski sznureczek pod nimi. Zagarnął piersi w silne
dłonie i językiem pieścił, drażnił, ssał. Niemal nie wystarczało czasu na
oddech, myśli i rozsądek pognały precz, a ja tylko chciałam jeszcze i jeszcze.
Jego
palce, coraz śmielsze, odnalazły moje najczulsze miejsce. Teraz już wilgotne i
zapraszające. Tańczył w nim pobudzając i każąc zapomnieć o zawstydzeniu, to
znów wycofywały się, sprawiając, że za nimi tęskniłam.
Nieskromnie
powiedziałam czego pragnę i sięgnęłam między jego nogi po nabrzmiałość skrytą
jeszcze w spodenkach. Głaskałam i ugniatałam coraz energiczniej, aż zapragnął
spełnienia. Mocnym uchwytem usidlił moją dłoń i zatrzymał na chwilę. Dotknij go.
Zsunęłam
powoli jego ubranie, kokietując spojrzeniem pośród mroku. Nie dotknęłam go jeszcze,
tylko zbliżyłam do niego usta i owionęłam gorącym, pożądliwym oddechem,
zmysłowym westchnieniem. Poczuł delikatnie szorstki język, a w odpowiedzi chwycił
mnie za włosy i wyskamlał Chcę twoich
ust.
Dałam
mu je, gorące, zachłanne, nierealne i prawdziwe za razem. Czułam, że niebezpiecznie
ożywa w ustach i że zaraz mnie utopi. On też to zrozumiał i ostatkiem woli odsunął
się. Chcę poczuć jaka jesteś.
Zrozumiałam
i nęcąc stanęłam do niego tyłem, a potem wypinając pośladki i nachylając się
poszukałam oparcia na drewnianej konstrukcji. Weź mnie, poznaj mnie i zostań we mnie.
Zrobił
to. Wchodził głęboko, niemal napastliwie zatrzymując na chwilę i wysuwał się
prawie całkowicie. Powtarzał to w szaleńczo podniecającym rytmie. Trzymał mocno
moje biodra, nadziewając je na siebie. Szybowałam. Pławiłam się w erotycznych
doznaniach. Owiewała mnie ich perwersja ofiarowana mężczyźnie.
Szeptał
moje imię z namaszczeniem zwiastującym dopełnienie. Podążyłam za nim. Unosiłam
się wraz z jego pożądaniem, aż do wyładowania.
Błysk,
mój krzyk i rozkosz, grzmot i jego tsunami we mnie, przypieczętowane dźwiękami
spełnienia. A potem szeptane wyrazy czułości, podziękowania, radości, poczucie
bliskości, naturalnego zespolenia ciał i odrobiny dusz.
Leżeliśmy na bliżej nieokreślonej
stercie czegoś wyschniętego i drapiącego, zmęczeni burzą, zaspokojeni,
szczęśliwi.
Patrzyliśmy
sobie czule w oczy niczego nie
obiecując. To tylko … burza. I nagle dopadająca oczywistość, że to już koniec,
że powracam do dawnego równoległego życia.
Niespiesznie
wyszliśmy na zalaną słońcem niewielką polankę, na której zostawiliśmy swoje
rowery. Po niepogodzie nie było ni śladu. A może tylko na chwilę przysnęłam?
Mogłoby tak być, gdyby nie cudowne oczy Jana.
Po dotarciu do Zakątka, naigrywaniom
naszych towarzyszy nie było końca.
Do
dziś uważają żeśmy wymyślili burzę, żeby usprawiedliwić przegraną.
Pani
Julia spojrzała na mnie przenikliwie i powiedziała Jesteś kobietą, świadomą, tu i teraz.