piątek, 20 stycznia 2017

Z Ifrytem

Teren wznosił się nieznacznie pod górę. Wąska ścieżka wyglądała jak wydeptana przez zwierzęta. Wdzierała się w połacie podeschłej trawy, zagłuszającej stare, karłowate krzewy. Jak okiem sięgnąć, przyblakła od słońca zieleń konkurowała z ognistą czerwienią. Wysoko na szczycie wzgórza ledwo można było dostrzec ruiny kamiennej warowni i otaczającego ją muru. Jakby wrośnięta, zmagała się od wieków z zielenią i osłabiona przebrzmiałym czasem, wciąż nie ustępowała naturze. Słońce powoli przestawało dokuczliwie palić.
Wyruszyłam sama. A on został w przytulnej knajpce u podnóża wzgórza. Chciał odpocząć. Może to ja go męczyłam. Szłam rozdrażniona i przepełniona niewypowiedzianymi wyrzutami. Wkradły się niepostrzeżenie i drążyły. Drażniły, podjudzały.
Powoli jednak przegrywały z malowniczym otoczeniem. Odmaszerowały razem z miarowymi krokami wymagającymi coraz więcej wysiłku.
Niemal fizycznie spijałam przestrzeń. Odurzałam się nią. Narkotyzował zapach rozgrzanego piasku i nieznanych roślin. Czyste, rozświetlone niebo i upalny wietrzyk muskały opaloną skórę. Uspokajały, nie było nic istotniejszego.
Dotarłam na wzgórze zauroczona. Nie pamiętałam już co mnie pognało w samotną wędrówkę, skupiona na potędze budowli rosnącej z każdym krokiem. Teraz, gdy stałam tuż pod murami, poczułam ich monumentalną moc, historyczną tajemnicę zaklętą w głazy i przerastający je mech. Wejścia od dawna nie strzegła już żadna brama. Można sobie tylko wyobrazić ogromną i dostojną przed wiekami.
Weszłam na dziedziniec przypominający raczej plac, a może tylko klepisko wydeptane niegdyś butami stacjonujących tu wojów. Przeklęte rozkazami, wymarszami, krwawymi rejteradami i gwałtem, nie poddało się żywej zieleni. Na końcu placu widać było pozostałości po kamiennej studni. Dalej już królowała nieokiełznana gęstwina dzikiej roślinności.
Z obydwu stron, wąskimi schodkami można było wspiąć się na mury. Wybrałam wejście po prawej. Kilkadziesiąt schodków, a potem kilka kroków po szczycie niższego muru. Znowu kilkadziesiąt schodków i kolejne kilka kroków po równej wąskiej powierzchni, niby taniec na linie. Widok bezkresu w cichych podmuchach wiatru, zapierał dech i budził niepokój. Wystarczyło odrobinę za mocno się wychylić, zachwiać, żeby poszybować na zatracenie.
Z góry schodzili ostatni turyści. Uśmiechali się i pozdrawiali. Jeden z nich wskazał na słońce a potem na zegarek. Uświadomiłam sobie, że powinnam się pospieszyć, jeśli miałam wrócić przed zachodem. Perspektywa samotnego zejścia ze wzgórza okrytego mrokiem nie odwiodła mnie od szaleństwa wdrapania się na szczyt murów, mając za jedynych towarzyszy duchy minionych wieków i być może swój własny strach. Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem i dziękuję, a potem demonstracyjnie pospieszyłam w górę.
Dotarłam do baszty. Była całkiem nieźle zachowana. Zbudowana z ciemnego kamienia, w środku mroczna, chłodna i głęboko głucha. Wąskie okienka nie wpuszczały zbyt dużo słońca pewnie nawet w południe. Po drugiej stronie było wyjście na dalszą cześć murów. Szłam wyżej i jeszcze wyżej. Nogi lekko drżały z wysiłku przy pokonywaniu kolejnych schodków. Wreszcie weszłam na szczyt.
Dalej już mury skręcały w lewo i lekko opadały. Tę ich część zbudowano na naturalnym uskoku wzgórza. Patrząc w dół, spoglądało się w przepaść ginącą wśród zieleni. Miało się wrażenie, że czai się tam coś pochłaniającego nadzieję. To miejsce hipnotyzowało i napawało irracjonalnym lękiem. Po drugiej stronie, z błękitu nieba bardzo delikatnie wyłaniały się czerwonawe smugi nadchodzącego zachodu.
Przysiadłam na ostatnim schodku, oparłam głowę o mór i wystawiłam twarz do schodzącego coraz niżej słońca. Tylko na chwilę. Była błoga i magiczna. Z tym zapachem, zmęczeniem i samotnością, spokojem i odrobiną euforii, której doświadcza się po wejściu na każdy szczyt. Pomyślałam, że właśnie dlatego musiałam tu dotrzeć sama.
Przymknęłam oczy. Kamienie twardo układały się pod plecami i głową, ale i tak kołysały zebranym ciepłem upalnego dnia i dawały wytchnienie. Odpłynęłam.
Z letargu wyrwało mnie wrażenie, że ktoś się we mnie intensywnie wpatruje. Otworzyłam oczy i wrzeszcząc ze strachu zerwałam się na nogi.
To był wysoki mężczyzna o bardzo niecodziennym wyglądzie. Zorientował się, że mnie przestraszył, więc ukłonił się przepraszająco.
- Wybacz Pani – powiedział niskim głosem, dźwięczącym tajemniczo jak orientalna nuta.
- Musiałam przysnąć. Słońce jest już dość nisko i … - z każdą rozpadającą się na kawałki myślą, umykało mi co chciałam powiedzieć.
Czułam, że przestaję kojarzyć gdzie jestem i co tu robię. Uświadomienie sobie, że nie wiem kim jest stojący obok mężczyzna, ale przede wszystkim, że nie wiem kim ja sama jestem, wywołało panikę. Nie mogłam złapać oddechu. Odruchowo, szukając ratunku, przymknęłam oczy i zmusiłam się do głębokiego i spokojnego zaczerpnięcia powietrza.  
Spojrzałam na zagadkową postać. W miarę jak dostrzegałam szczegóły jego wyglądu, stawał się bardziej znajomy, a nawet bliski. To nie było jednak przypominanie sobie detali. Raczej to ja się zmieniałam. Odnajdywałam siebie. Moja świadomość początkowo nie nadążała za tą zmianą i umykała zanim uchwyciłam nową rzeczywistość. Skupiłam się więc na obserwowaniu mężczyzny. Brak poczucia tu i teraz zniknął równie nagle, jak się pojawił. Jakbym na moment straciła kontrolę nad sobą. Potknięcie, po którym wszystko wraca do równowagi.
Był wysoki i postawny. Miał śniadą, ale nie czarną skórę. Ogolona, kształtna głowa i skupiona twarz o proporcjonalnych rysach, z krótko przystrzyżoną brodą, nie pozwalały na określenie jego wieku. Ciemne, błyszczące nieprzeniknionym blaskiem oczy nie wydawały się ani stare, ani młode. Pomyślałam, że żaden znany mi człowiek nie ma takich oczu i że wyglądają jakby były zimne i wieczne.  
Ubrany był w długi, rozcięty po bokach kaftan bez rękawów, wykonany ze zwiewnego materiału w kolorze wina, wykończony lamówkami o barwie starego złota. Z delikatną materią kontrastował spinający talię szeroki, skórzany pas. Poły kaftana opadały aż do kolan, układając się na luźnych spodniach, ściągniętych rzemykami nad kostkami. Na nogach miał skórzane botki zakończone spiczastymi noskami. Złote, srebrne i miedziane bransolety oplatające przedramiona i koliste kolczyki z połyskującej czarnej masy perłowej dopełniały fantazyjnego stroju. Cała postać wyglądała intrygująco i trochę dziwacznie. Gdy o tym pomyślałam, natychmiast, jakby w odpowiedzi, inna część mnie uznała, że to wygląd oczywisty, jak w przypadku kogoś, kogo znasz tak długo i dobrze, że nie zwracasz uwagi na jego wizerunek.
Uchwyciłam tę zmianę w postrzeganiu rzeczywistości, droczenie się samej ze sobą. Przekornie pomyślałam, że gdybym zamknęła oczy i postarała się przypomnieć sobie w co jestem ubrana, to nie byłabym w stanie tego zrobić. Spojrzałam na swój strój. Wcale mnie nie zdziwił i nawet wydał się dobrze znany, choć jednocześnie miałam świadomość, że pierwszy raz go widzę.
Miałam na sobie długą suknię, z tkanym gorsetem w kolorze mleka, zapinanym z przodu na metalowe haftki. Ozdabiały go misternie przetykane, błękitne smugi. Sama suknia uszyta z kilku warstw cieniutkiego jak mgiełka materiału, mieniła się ni to błękitem, ni kobaltem, tańczyła iście po królewsku nawet przy najlżejszym powiewie. Wygodne botki z cholewką do kostek, wykonane z mięciutkiej skóry, wydawały się idealnie dopasowane.
- Ifryt – wypowiedziałam imię śniadego mężczyzny, wygrzebane z zakamarków pamięci, a może podsunięte przez nową świadomość.
- Pani, nie powinnaś tu być, nic nie możesz już zrobić – powiedział łagodnie ale stanowczo, wyciągając rękę, żebym mogła się na nim wesprzeć.
- Muszę to przerwać. To beznadziejnie głupie. Nie mogę stracić żadnego z nich! – mówiłam z euforią, a z każdym słowem wchodziłam coraz świadomiej w rzeczywistość, w której się znalazłam.
Przypomniałam sobie piękną, kochaną twarz. Na jej wspomnienie obudziła się tęsknota i nienasycone pragnienie bliskości. Pojawiła się też obawa, że to się nie spełni, że nie mam do niej prawa. W pamięci ukazała się też inna twarz. Stara, mądra i bezgranicznie kochająca, emanująca ojcowskim oddaniem. Wiedziałam, że to ona należy do świata, którego jestem częścią.
- To pradawne prawo. Twój ojciec wymógł na księciu bezpieczeństwo dla ciebie, jeśli on sam zginie. W zamian obiecał wolność ludziom księcia, jeśli to książę przegra. – Ifryt tłumaczył spokojnym, trochę znudzonym głosem. – Zawarli pakt, ale dotrzymanie go może okazać się trudne, zwłaszcza po zakończeniu pojedynku. Powinnaś natychmiast wyjechać.
- Ifrycie, przestań gadać! Zrób coś! – krzyczałam - wiem, że możesz to odwrócić. Nie mogę stracić ojca! Umrę z rozpaczy jeśli… - zmieszana odwróciłam głowę. Z jakiegoś powodu nie chciałam się przyznać, że zależy mi też na księciu.
Mój krzyk zwrócił uwagę żołnierzy strzegących tej części murów. Zerwali się na ratunek, w biegu szykując oręż do ewentualnej walki. Ifryt nie odwracając nawet głowy w ich kierunku, spokojnie i władczo podniósł tylko rękę w tajemniczym geście. Żołnierze zatrzymali się i z wolna wrócili do swych zajęć.
- Wiem co się wydarzyło między wami. Mogłaś mnie wtedy wezwać - mówił trochę rozbawiony moim zmieszaniem, z satysfakcją dając mi nauczkę za to, że nie byłam z nim szczera. Bawiło go moje naiwne przekonanie, że jestem w stanie coś przed nim ukryć.
- Przepraszam. Nie jestem pewna co zrobiłby ojciec, gdyby się dowiedział. Aret nie miał świadomości kim jestem. Błagam, Ifrycie pomóż mi temu zapobiec. – Mówiłam szczerze, z rozpaczą i lękiem przed nieuchronnością nadchodzących zdarzeń. Iskrę nadziei na ratunek skierowałam ku tej tajemniczej postaci, która w moim przekonaniu była prawie wszechmocna.
- Nie mogę ci pomóc. Tylko któryś z nich mógłby prosić mnie o ingerencję. – Niski, spokojny głos, zdawał się odrobinę współczujący.
Ifryt nie był człowiekiem i nie miał w zwyczaju wplątywania się w ludzkie historie. Zdarzały się i odchodziły w niepamięć bez jego udziału, jeśli tylko nie leżało to w jego interesie. Czułam jednak, że mnie polubił, a może było mu mnie żal. W każdym razie wierzyłam naiwnie, że zechce mi pomóc.
- Nie cofnę tego, co już się wydarzyło. – Powiedział jeszcze łagodniej. - Mogę jedynie wykraść dla ciebie kilka godzin z Aretem. Ale potem zapewne zdarzy się to, co jest zapisane. – Podkreślił ostatnie słowo, jakby owo „zapisane”  miało jakieś przewrotne i ostateczne znaczenie.
Skłonił się lekko i poszedł wąską ścieżką na murze w stronę przepaści. Stałam oszołomiona i nie wiedziałam co ze sobą począć.
Zatrzymał się na skraju muru i gestem przyzywał, żebym podążyła za nim. Otrząsnęłam się z niemocy i poszłam.
Z daleka nie widać było schodków ukrytych za załomem muru po jego zewnętrznej stronie, wiodących dość stromymi zakosami w dół, w zieloną przepaść. Schodziłam przywierając do chropowatych kamieni, nie zważając na ostre krawędzie. Starałam się nie spoglądać w przepastne oczy własnego strachu czającego się u podnóża murów, na dnie. Ostatni zakos tonący w wybujałej paszczy drzew i pnączy, pokonałam w zupełnej ciemności. Nasłuchiwałam z wysiłkiem sprężystych i pewnych kroków Ifryta. Gdy dotknęłam stopą miękkiego podłoża, Ifryt chwycił mnie za rękę i powiódł w piekielną przestrzeń. Widziałam tylko ciemność gęstą jak smoła i słyszałam łomotanie własnego przerażenia. Szliśmy ostrożnie, przedzierając się przez nienaturalne kłęby ni to mgły, ni swoistego rodzaju materialnej zasłony.
Wreszcie Ifryt zatrzymał się. Wcisnął mi w dłoń chłodny, ciężki przedmiot, którego kształtu i faktury nie rozpoznawałam w ciemności.
- Masz czas do wschodu słońca – powiedział tonem jakim wypowiada się zaklęcie, czy przepowiednię.
Chwycił niewidoczny dla mnie skraj zasłony i z furkotem odchylił go, ukazując wejście do dyskretnie oświetlonego pomieszczenia. Popchnął mnie lekko, żebym tam weszła.
Przeszłam przez zasłonę. Odwróciłam się do Ifryta oczekując wyjaśnienia gdzie jestem, ale za mną nie było żadnej zasłony ani wejścia. Była tylko ściana, na której zawieszono ciężki, wełniany kilim w kolorze purpury dyskretnie akcentowanej zielenią i złotem. Ściana była miękka i poddawała się naporowi mojego ramienia. Stałam w olbrzymim namiocie, w którym urządzono siedzibę kogoś znamienitego.
Z półmroku wyłaniało się łoże wyściełane miękkimi pledami i puszystymi poduchami, ustawione na włochatych futrach dzikich zwierząt. Nieco dalej na wysokim stojaku, niczym bezduszny strażnik, czekała na ożywienie zbroja z polerowanej skóry, wzmocniona lśniącym metalem i wijącymi się jak węże rzemieniami. Obok złożono miecze, sztylety i wszelkiego rodzaju akcesoria służące do walki. Były tyleż śmiercionośne, co piękne, o fantazyjnych kształtach, zdobione drogimi kamieniami. To mi przypomniało o trzymanym w dłoni podarunku Ifryta. Sztylet z lekkiego metalu, błyszczącego platyną, którego jedyną ozdobą były wyryte na rękojeści tajemnicze runy, delikatnie powleczone emalią żarzącą się jak płynąca lawa. Idealnie pasował do drobnej, kobiecej dłoni. Przy broni leżącej obok zbroi, wydawał się filigranowy. Wyróżniał się kształtem, gładkością i bladą barwą materii, z której go wykuto. Nie byłam przekonana, że był mi potrzebny, ale jego posiadanie sprawiło mi przyjemność.
Zauważyłam, że po drugiej stronie wnętrza, ustawiono nieco więcej oliwnych lamp. Oświetlały duży stół o mocnych, rzeźbionych nogach. Rozłożono na nim płachty map, a obok arkusze pergaminu, inkaust i pióra. Przy stole, na masywnym drewnianym krześle z wysokim oparciem i podłokietnikami, siedział mężczyzna pochylony nad papierami, skupiony na swym zadaniu. Intensywnie nad czymś rozmyślał, odruchowo przeczesując dłonią krótko ostrzyżone, gęste i lekko już szpakowate włosy. Inteligentne oczy wpatrywały się w zwój pergaminu, na którym zapisywał coś zamaszystym, pewnym pismem. Wydatny, prosty nos podkreślał mocny charakter.
Podniósł głowę znad papierów, wyczuwając czyjąś obecność zakłócającą pracę. Dostrzegł mnie. Przez moment wahał się, jakby dawał sobie czas na powrót do realności i zniknięcie wizji mamiącej zmysły.
Bez pośpiechu wstał zza stołu, pokiwał głową ze zrozumieniem zdradliwej przyczyny mojej obecności.
- Straż! – krzyknął prostując się. 
Był wysoki i szczupły, odziany w prostą, białą koszulę z szerokimi rękawami, czarne skórzane spodnie i buty o wysokich cholewach.  Stałam i patrzyłam, nie mając wątpliwości, że to charyzmatyczna postać władcy. Nie czułam jednak zagrożenia. Musiał przecież mnie pamiętać, bo ja, każdą cząstką pamiętałam jego.
Czterech potężnie zbudowanych żołnierzy, uzbrojonych w miecze i noże, wpadło do namiotu księcia, gotowych natychmiast wyeliminować wszelkie zagrożenie i wykonać każdy rozkaz. Dwóch błyskawicznie zajęło miejsce po moich bokach, jeden znalazł się tuż za mną. Czwarty skłonił głowę przed księciem w oczekiwaniu na polecenia. Widać było, że jest zaskoczony moją obecnością, a poczucie winy przygarbiło nieco jego silne ramiona.
Książę podszedł wolno do niego i spojrzał mu w oczy. Nie musiał nic mówić. Strażnik spuścił wzrok, a jego barki jeszcze bardziej opadły pod ciężarem zawodu, który dostrzegł w oczach księcia.
Książę już wiedział kim jestem. Chwilowo nie miało dla niego znaczenia jak się tu dostałam niepostrzeżenie, nie zwracając uwagi najlepszych jego ludzi. Odprawił ich surowym skinieniem, odkładając konsekwencje na później. Byłam mu za to wdzięczna. Czas uciekał, a ja i tak nie umiałabym wyjaśnić jak tu dotarłam.
- Jednak przyszłaś. Podświadomie czekałem, choć wolałbym, żebyś była daleko stąd– odezwał się spokojnym głosem, który wydał mi się znajomy, bardzo bliski, intymnie zapamiętany.
- Aret – zdołałam wyszeptać, jakbym samą siebie przekonywała kim jest ten mężczyzna budzący respekt i pragnienie.
- Nie powiedziałaś ostatnio kim naprawdę jesteś. – Patrzył przenikliwie, wyczekująco, przez dłuższą chwilę. Wytrzymałam spojrzenie oszołomiona. Niecierpliwie czekałam, żeby wreszcie wtulić się w tę zapamiętaną moc.
Początkowa surowość i napięcie znikało. Wyraz jego oczu miękł. Wreszcie pozwolił sobie na okazanie tęsknoty za minioną chwilą.  Nie byłam pewna, czy to była jedna chwila. Wydawało mi się, że jest mi bliski od bardzo dawna.
Pamięć nam obojgu podsuwała obraz splecionych ciał, zapach zwierzęcego niemal pożądania i smak pocałunków. 
Patrzyliśmy sobie w oczy odnajdując wzajemną bliskość, przekonując się, że jej chcemy i że jest na wyciągnięcie ręki.  
- Gdybym to wtedy wiedział, może byłbym mniej śmiały. Może teraz by cię tu nie było, byłabyś bezpieczna – mówił cicho, a każdy dźwięk budził we mnie wspomnienia.
Pamiętałam oczy wpatrzone zawstydzająco blisko w nadchodzącą rozkosz, odmalowaną w moich. Cichy i potężny za razem głos, szeptem muskający drżące ciało. Nagość, tak ostateczną i naturalną, że bez zawstydzenia chętnie dzieloną z jego nagością. Delikatny dotyk silnych dłoni, wzniecający motyli taniec między udami. Wilgotne usta o upajającym smaku, zawłaszczające i oswajające każdy skrawek podnieconej kobiecości. Szept zmysłów.
- Mógłbyś bez skrupułów mnie zabić, mojego ojca i wszystkich moich ludzi także – powiedziałam z mieszaniną wyrzutu, odwagi i lęku.
Wyciągnęłam w jego stronę dłoń, na której płasko leżał piękny sztylet. Przez myśl mi przemknęło, że Ifryt dał mi go w jakimś celu, a książę mógł pomyśleć, że miał być przeze mnie zdradziecko użyty.
Nawet na niego nie spojrzał. Wpatrywał się we mnie dumnie, przyjmując wypowiedziane słowa, jak cios w serce. Nie oponował. Tylko smutek w spojrzeniu wyrażał poczucie niesprawiedliwości tej oceny.
- Mógłbym – odpowiedział ze ściśniętym gardłem.
Nie odrywaliśmy od siebie oczu. Miałam wrażenie, że wokół powietrze iskrzy. Zapanowała cisza bardziej wymowna, niż najżarliwsze i najtrudniejsze słowa.
– Zostań ze mną – powiedział po chwili z zaskakującym zapałem, przekonując nie tyle mnie ile samego siebie, że jest to możliwe.
- Do wschodu słońca – odpowiedziałam i podeszłam bardzo blisko.
Nie mógł się oprzeć tęsknocie do stojącej zaledwie kilka metrów od niego tajemnicy. Wyczuwał kobiece pragnienie i skrywane emocje. Wszystko inne, życie, śmierć, wojna, nie miały teraz żadnej wartości. Do tej pory jeszcze nigdy nie doświadczył takiej utraty kontroli nad żądzami.
Patrzył na mnie i sam nie mógł uwierzyć, że w istocie nie chce oprzeć się pokusie, choć przecież przeczuwał, że przyniesie mu tylko cierpienie.
Pomyślał, że może jestem czarownicą. Słyszał, że wśród tego barbarzyńskiego ludu, którego wypędzenie z pradawnych ziem przodków było najważniejszym jego zadaniem, palono na stosach istoty parające się czarami, rzucaniem złych uroków, odbieraniem woli mężom. Nazywali je czarownicami. Otrząsnął się z tych myśli i uznał je za niegodne i bezsensowne.
- Do wschodu słońca – powtórzył za mną i podszedł jeszcze bliżej.
Drżącymi palcami odpięłam haftki gorsetu, który opadł razem z suknią do jego stóp. Stałam smukła i gładka, odziana jedynie w długie, jasne włosy i nieco wstydliwe rumieńce. Patrzył urzeczony. Bez zbędnych słów domagał się miłosnej ofiary. Nie odwracając palącego wzroku, zrzucił swój strój, a potem uniósł moje pragnienie do oczekującego łoża.
Dotykał ust. Gładził ramion. Zagarniał nabrzmiałe namiętnością piersi i pieścił je pocałunkami. Upajał się kobiecą, frenetyczną aurą. 
Moje dłonie poznały mapę mocnego torsu, spiżowych pleców, twardych pośladków i ud, a potem znalazły jego męski totem i wzięły go w namacalne posiadanie. 
Nasze nagie ciała, wypełniając tęsknotę, stały się żarliwą jednością.
Dwa światy zaczęły się mieszać i przenikać przez siebie. Wspomnienia stały się częścią marzeń i nadziei. Pachniało wzgórzem, bystrą wodą, popołudniowym wiatrem, nagrzanym w słońcu piaskiem, gajem oliwnym, mieszaniną pożądania i spełniania. 
Śniłam kiedyś o  tęsknocie do tego zapachu.
Skóra elektryzowała subtelnym erotycznym mrowieniem. Przyspieszone oddechy doganiały się nawzajem, by utonąć jeden w drugim. Usta wyszeptywały śmiałe fantazje i deklaracje. Ciało smakowało obietnicą bezwstydnej satysfakcji. 
Kiedy był we mnie, coraz intensywniej i głębiej, czułam, że zawładnął nie tylko cielesnością. Wbiegaliśmy razem na szczyt i chciałam by droga tam się nie kończyła, by świt nie nadszedł.
W jego kulturze, nagie kobiece ciało było darem. Mężczyzna nie posiadał kobiety jak przedmiotu, jedynie dla zaspokojenia własnych zmysłowych żądz. Pieszcząc ciało, wchodząc w nie, wypełniając sobą, doprowadzając do rozkosznego zaspokojenia, czynił to także z duszą kobiety. W ten krótki czas zespolenia kochał ją całą i całym sobą. Nie brał jej ciała, jeśli nie pożądał duszy.
Czułam, że właśnie tak mnie pragnie, w całości. Chętnie mu tę całość oddawałam. Pozwoliłam, żeby we mnie wszedł mocno i głęboko, a potem energicznymi ruchami bioder zdobywał jeszcze głębsze obszary namiętności. Oplatałam go ramionami i udami. Mrucząc zachęcałam, by penetrował dalej i dalej, do granic możliwości.
Z zadowoleniem pozwolił się dosiąść. Galopowałam na nim, a on dodawał szaleństwa w tym pędzie, gładząc albo ugniatając moje piersi i drażniąc ich sterczące koniuszki. Złapał moje biodra i poruszał nimi tak, że pędziłam niemal na złamanie karku, czując że zaraz odlecę i że on sam biegnie aż po kres. Z trudem się jednak zatrzymał, tuż przed spazmem, który już prawie się uwalniał z mojego gardła. Zdjął mnie z siebie. Uspokoiliśmy nieco oddechy. Tylko na chwilę.
Usta znowu poszukały ust i taniec rozpoczął się na nowo. 
Z jeszcze większym zapałem wtulałam się w niego i smakowałam każdy skrawek lekko słonawej skóry. Chwyciłam w dłoń jego męskość i poczułam pod palcami delikatny nurt zbliżającego się szczytowania. Poczułam go też ustami i językiem. Powstrzymał mnie.
Przywarł do moich pleców, całując kark, ramiona i uszy. Czułam na sobie jego wspaniałe ciało. Rozsunął moje nogi delikatnie, a potem szeroko, jak tylko się dało, aż uniosłam biodra w górę, oddając mu bezgranicznie swoją kobiecość. Pieścił ją smukłymi palcami i językiem. Doprowadzał do jęku, śpiewu, krzyku. W momencie, gdy nadszedł orgazm, wszedł we mnie i kilkoma mocnymi sztychami zawładnął całkowicie. Szczęśliwy, wypełnił sobą. Straciłam poczucie rzeczywistości.
Przyjemnie wyczerpani, pozwoliliśmy splecionym ciałom nacieszyć się spełnieniem. Patrzyłam w błyszczące oczy, w których odbijały się płomyki lamp. Po chwili wkradła się tam także smutna konieczność uczynienia tego, co nieuniknione.
- Muszę cię tu zatrzymać – powiedział łagodnie, ale w jego głosie słyszałam ostrzeżenie, że lepiej się nie sprzeciwiać. Ignorując je, odważnie odpowiedziałam :
- Nastaje świt. Muszę wracać, a ty musisz tu zostać. – Starałam się, by zabrzmiało to równie kategorycznie. 
Obudziłam lwa, któremu nie wolno odmawiać. Chyba, że jest się lwicą.
- Przykro mi, ale nawet jeśli moje towarzystwo już nie jest ci miłe, będziesz na nie skazana.– Mówiąc to wstał.
Władczą i niemal gniewną postawą podkreślił znaczenie swych słów. Narzucił na nagie ciało ciężki książęcy płaszcz, a potem nalał wino do dwóch kielichów z górskiego kryształu, gęste i czerwone jak krew.
- Wiem o pakcie zawartym z moim ojcem – powiedziałam pospiesznie. Czekałam na jego reakcję, ale otrzymałam tylko twarde spojrzenie i podany kielich z winem.
- Nie mam wyboru. Nie chcę niepotrzebnej wojny. Obiecałem twojemu ojcu bezpieczny powrót do starych ziem. Przede wszystkim twój. Władczyni, a właściwie uzurpatorki murów i wzgórza – powiedział celowo tak, żeby zabolało. - Zamierzam dotrzymać słowa.
Milczałam ze ściśniętym gardłem i oczami wypełnionymi niemocą.
- Nie mogę ręczyć za wszystkich intrygantów, którzy czają się wokół. – Jego ton złagodniał. Tłumaczył mi swoje postępowanie, którego słuszność jest oczywista dla niego i powinna być oczywista dla mnie.
- Masz wybór. Jeśli o świcie staniecie przeciwko sobie, jeden z was zginie, a potem rozpęta się piekło! – Wykrzyczałam strach o przyszłość i poczucie jej beznadziejności. - Żaden pakt nie uratuje władców ani ich ludzi – ledwie zdołałam dokończyć złamanym głosem.
- Zabiję twego ojca w walce, honorowo. Wypełnię dane słowo i pozwolę ci odejść. – Głos księcia stał się nieugięty. Po szeptach miłości nie zostało już ni śladu.
- Jest inne wyjście. Ifryt. Gdybyś go poprosił mógłby zmienić bieg wydarzeń i ocalić nas wszystkich. – Powiedziałam z nadzieją, chcąc go przekonać, że po nocy może nastać dzień.
- Ifryt! – Książę wykrzyknął znienawidzone imię z furią. – Ten podstępny, bezduszny twór. Dobrał się do ciebie, omamił i zwiódł! Nie możesz mu ufać. Zostań tu proszę …
Jego pełne emocji słowa zaczęły ulatywać w przestrzeń, słabnąć i rozpływać się w niej. Znikał jego obraz, zapach i smak. Wspomnienie dotyku wirowało razem ze wspomnieniem gorących pocałunków, urywanego oddechu i ostatniego ekstatycznego pchnięcia męskości, jęku rozkoszy i wytryśniętego dowodu oddania.
            Świtało. Słońce wychyliło swą złotą tarczę zza horyzontu i wszystko się skończyło.  Stałam oszołomiona, jeszcze pachnąca jego miłością i wilgotna spełnieniem. Rozejrzałam się dookoła.
Przede mną gęstniała wrzawa bitewnych przygotowań. Tłum uzbrojonych już żołnierzy ustawił się do boju. Wykrzykiwano rozkazy. Kobiety, starcy i podrostki, krzątali się przy wozach z zaopatrzeniem i ekwipunkiem, albo przygotowywali przenośne lazarety. Gwar przerażenia mieszał się z cichą nadzieją na zwycięstwo.
Podbiegłam do najbliżej stojących żołnierzy.
- Co się dzieje? – wrzasnęłam z udręką na twarzy, głosem matowym z obawy, że jest już za późno.
- Pani, pojedynek jeszcze nie rozstrzygnięty – odpowiedział młokos odziany w skórzaną tunikę, kłaniając się z szacunkiem. Nie mógł ukryć, że niecierpliwie czeka na bitwę, z naiwnym przekonaniem, że twarda skóra da mu ochronę przed uderzeniem wroga.  
Wrzeszcząc, roztrącałam tłum i parłam do przodu. Ledwo trzymając się na nogach, dotarłam do pierwszego rzędu wojów. Stąd było widać dość dokładnie plac na szczycie wzgórza, okolony z drugiej strony wojskiem księcia. Dwie postacie, zakute w ciężkie zbroje, rozpoczęły już na dobre swój taniec śmierci. Z wolna czarny pląs przesuwał się w kierunku wojska króla. Było jasne, że ten słabł i był zapędzany na skraj pola.
Gdzie się podział ten cholerny Ifryt! Musi to przerwać! Zaraz będzie za późno!
Rozpacz i paraliżująca bezsilność zalewała łzami oczy i targała drżeniem ciało. Stałam załamana pośród żołnierzy. Książę spychał coraz bardziej słabego i zataczającego się ze zmęczenia króla. Ten jednak walczył z dużym doświadczeniem. Mimo zmęczenia, zadawał ciosy równie silne, inteligentne, a niekiedy trudne do przewidzenia, wręcz podstępne.
- Pani, zostań z tyłu dla bezpieczeństwa. - Próbowali mnie odseparować, chronić zasłaniając własnymi ogromnymi postaciami. Nie mieli jednak szans.
Otrząsnęłam się z poczucia bezradności. Instynktownie, nie planując nic i nie myśląc o konsekwencjach, wyrwałam się żołnierzom i wpadłam na plac. Miałam za cel przerwanie piekielnego tanu. Zanim walczący zorientowali się, co się dzieje, dopadłam do nich i zasłoniłam sobą tego, w którego kierunku zmierzał już ostateczny, śmiertelny cios. Nie dotarł do niego. Zatrzymało go moje kruche ciało i kochające serce. Nawet nie wiedziałam, którego z nich uratowałam przed spotkaniem z wiecznością i którego skazałam na potępieńczy ból pozbawienia życia kochanej kobiety, córki albo kochanki.
            Słońce skłaniało swą twarz do snu. Jeszcze nie było ciemno, ale szarość coraz bardziej nabierała atramentowej intensywności.
Otworzyłam oczy i poczułam zdrętwiały kark, odgnieciony kamiennym podgłówkiem. Przetarłam oczy, znowu nie kojarząc gdzie jestem. Przeciągając się, przeczesałam palcami krótkie włosy. Nagle poczułam przeszywające klatkę piersiową bolesne ukłucie, odbierające oddech i przesłaniające ciemnością oczy. Trwało tylko chwilę. Przestraszyło mnie, ale po chwili ustało i udało mi się uspokoić.
Wstałam i zobaczyłam pięknie oświetlone wzgórze, z delikatnie zaznaczoną ścieżką do cywilizacji, która po kilkunastu metrach niknęła w szarym mroku.
Poczułam się wypoczęta i zadowolona. Tak, jakbym wreszcie odzyskała równowagę.
Zeszłam z murów, stawiając ostrożnie każdy krok. Lampy zamontowane po ich zewnętrznej stronie, nie dawały wystarczającego oświetlenia na schodach. Poza kilkoma potknięciami, na szczęście uniknęłam niebezpieczeństwa. Gdy weszłam na ścieżkę prowadzącą w dół wzgórza, było już prawie całkiem ciemno. Za najbliższym zakrętem nie docierało już nawet światło lamp na murach.
Szłam powoli, teraz już trochę zdenerwowana i przestraszona. Dlaczego idę tu sama i dlaczego on po mnie nie przyszedł. Jak mógł mnie tak zostawić na pastwę nocy.
Wsłuchiwałam się w szelest traw. Wydawało mi się, że ktoś idzie za mną. Obejrzałam się i rzeczywiście zobaczyłam światełko latarki podskakujące na ścieżce. Z trudem opanowałam chęć ucieczki. Rozum podpowiadał, że i tak nie zdążę się ukryć w tych trawach, nie wiele widzę, więc nie zdołam uciec.
- Dobrze, że pani wreszcie jest – usłyszałam z oddali niski głos, dźwięczący orientalnie.
Wysoki i postawny mężczyzna o śniadej skórze i tajemniczo wyglądającej w tym mroku twarzy, podszedł i widać było, że szczerze się ucieszył ze spotkania.
- Pan mnie szukał? – zapytałam niepewnie, jeszcze nie przekonana co do jego intencji.
- Pracownicy muzeum powiedzieli, że ktoś jeszcze został na murach. Poszedłem sprawdzić. Chodziło pewnie o panią. – Mówił raczej przyjaźnie, z lekko pobrzmiewającym znudzeniem w głosie. 
– Czy wyprawa się udała? – zapytał dziwnie dwuznacznie. 
Pomyślałam, że jestem przewrażliwiona i odegnałam od siebie wrażenie, że mężczyzna lepiej wiedział co się ze mną działo, niż ja sama.
- Tak dziękuję, była mi bardzo potrzebna. – Odpowiedziałam sucho, nie zamierzając nic tłumaczyć i wyjaśniać. Zresztą nie wymaga wyjaśnienia zaśnięcie na murach.
Szłam za mężczyzną oświetlającym drogę i przypominałam sobie strzępki snu. Przez chwilę serce mi szybciej zabiło, bo miałam wrażenie, że spotkałam w nim właśnie jego.
- Śnił mi się pan. Śniłeś mi się. Ifryt – powiedziałam szybko, rozgorączkowana, nie myśląc, co mówię.
Z chwilą, gdy wypowiedziałam jego imię, uświadomiłam sobie, że go dobrze znam, że jest mi nawet bliski, choć nie wiem skąd to przekonanie.
- Jest to możliwe, jak i to, że nie był to sen – odpowiedział tubalnie, a w oczach czaiły się iskierki wesołości.
- Co masz na myśli? Pamiętam tylko, że tam byłeś. 
Usiłowałam sobie przypomnieć. W pamięci pojawiały się nowe senne obrazy. Jakieś nietypowe pomieszczenie, ledwo oświetlone starymi lampami. Podniecające zapachy, pożądanie i oczekiwanie. Twarz! Znajoma, uwielbiana. To twarz mojego faceta, choć wyglądająca troszkę inaczej, niż na jawie.
Szliśmy dość długo milcząc, każde pogrążone w swoich myślach.
- Kilkaset lat temu, dokładnie w taki dzień jak dziś, coś się zdarzyło tu na wzgórzu. Nikt nie wie dokładnie co. Jedni mówią, że była krwawa bitwa, inni, że tylko pojedynek władców. Może właśnie to widziałaś – odezwał się wreszcie, niezbyt poważnie, dobrze się bawiąc moim zmieszaniem.
- Nie bardzo wierzę w duchy, zjawy i sny – powiedziałam, bo tak naprawdę  myślałam. Nawet to dziwne pamiętanie tego mężczyzny, którego bez zastanowienia nazwałam Ifrytem, choć nie mam pojęcia skąd go znam, można pewnie jakoś sensownie wytłumaczyć.
- Jesteśmy już prawie przy wyjściu z parku. Dokąd cię odprowadzić? – zapytał swoim niskim, lekko znudzonym głosem.
- Niedaleko bramy wejściowej, tej z kasami biletowymi, jest mała knajpka. Tam czeka mój chłopak. Pewnie się martwi – powiedziałam i przygasłam. Uświadomiłam sobie, że mu na mnie nie zależy. Pozwolił mi pójść  samej. Rozgoryczenie znowu wkradało się w myśli.
Przeszliśmy przez bramę. Szliśmy jeszcze chwilę w ciemności. Za zakrętem, gdzie nie było już widać parku, zatętniło wieczorne życie. Po oświetlonych uliczkach kręcili się turyści. Z otwartych okien i drzwi przytulnych knajpek, słychać było gwar i muzykę.
- To tam, w „Mouro” – wskazałam ręką na szyld wiszący nad szeroko otwartymi drzwiami małej restauracji, przy których stała grupka ludzi, czekających aż się zwolni miejsce w środku.
- Przyjemne miejsce – powiedział Ifryt, gdy podchodziliśmy do drzwi – zacznij wszystko od początku – dodał już zupełnie innym tonem. 
Jego słowa zabrzmiały jakby wypowiadał zaklęcie albo przepowiednię. Tubalny głos było słychać mimo śmiechu i rozmów ludzi stojących przed restauracją i gwaru dobywającego się ze środka przez otwarte okna.
- Co ty mówisz?- zapytałam zdziwiona odwracając się w jego kierunku. 
Zdziwienie było jeszcze większe, bo nie zobaczyłam go ani za sobą, ani nigdzie w pobliżu. Zniknął nagle. Nie wierzę w nadprzyrodzone zdarzenia, ale z jakiegoś powodu byłam przekonana, że to, co powiedział było istotne i że już go nie zobaczę.
            Weszłam do restauracji. Rozglądałam się przez dłuższą chwilę. Nigdzie nie mogłam dojrzeć Arka. Poczułam się samotna i opuszczona. Obca i bezradna, daleko od domu. Nie wiem, czy byłam bardziej wkurzona, czy przybita.
Nie było wolnych stolików, więc stanęłam przy barze. Przyszła mi do głowy pocieszająca myśl, że może musiał z jakiegoś ważnego powodu wyjść z restauracji. Moja wyprawa przecież trochę się przedłużyła.
Łamaną angielszczyzną zapytałam młodego barmana, czy nikt nie zostawił dla mnie wiadomości. Popatrzył współczująco. Wyczuwał, że to dla mnie trudna sytuacja i tylko pokręcił przecząco głową. Zapytałam więc, czy nie widział tu czekającego na kogoś mężczyzny i opisałam Arka na tyle szczegółowo, na ile mi wystarczyło słownictwa. Wzruszył ramionami. Po chwili postawił przede mną szklaneczkę mocniejszego trunku, jakby wiedział, że będzie mi potrzebna. Może po prostu był miły.
Kiełkujące wcześniej obawy, teraz stały się już całkiem konkretne. Mój facet zostawił mnie właśnie teraz. W obcym kraju, nocą, daleko od hotelu, w którym zostały wszystkie moje rzeczy.
Mały, gryzący w gardło łyk, ciepło rozlało się po całym ciele, ale nie poprawiało nastroju. Stałam zamyślona, nie zwracając zbyt wielkiej uwagi na gwar i ludzi wokół. 
W pewnym momencie moją uwagę przykuł charakterystyczny, głośny śmiech. Bardzo dobrze znany, tyle razy wcześniej słyszany. Odwróciłam się w stronę, z której dochodził.
Przy stoliku, a właściwie przy sporej, drewnianej ławie w głębi sali siedziało kilka osób. Rozmawiali wesoło. Wypiłam jeszcze jeden, tym razem większy łyk i podeszłam bliżej. 
W grupie ludzi przy ławie był też mój facet. Obok niego, na mój gust zdecydowanie zbyt blisko, siedziała długowłosa brunetka. Nie dało się nie zauważyć, że go adoruje i że on przyjmuje to z zadowoleniem. Widać też było, że pierwszą nieśmiałość mają już za sobą.
Patrzyłam na nich jak wryta. Wreszcie z gonitwą zbolałych, pełnych zazdrości myśli, podeszłam do nich.
- Widzę, że dobrze się bawisz beze mnie – patrząc na niego wysyczałam z takim jadem, że aż poczułam gorycz gniewu w ustach.
Wszystkie twarze przy stole odwróciły się w moim kierunku, a rozmowa z wolna ucichła. Spojrzeli po sobie. Widząc, że ten, w którego się wgapiałam z gniewem i rozpaczą, był równie zaskoczony, próbowali o coś pytać, coś wyjaśniać. Niestety mówili w obcym dla mnie języku. On także. Płynnie, tak jak w ojczystej mowie. Pomyślałam, że to niemożliwe.
- Arek? – zapytałam.
Dotarło do mnie, że on mnie nie zna, zanim odpowiedział. Wygłupiłam się, ale w cale o to nie dbałam.
- I’m not Arek – powiedział z trudem wymawiając imię i trochę zażenowany pokręcił głową.
Nie spotkaliśmy się wcześniej. 
Nie kochałam go, nie byliśmy razem ani na wakacjach, ani w ogóle. 
Widziałam tego faceta  pierwszy raz, choć jego twarz tak dobrze znałam.  
Z głębi podświadomości wychyliło się przeświadczenie, że to spotkanie coś zapoczątkowało. Machina przeznaczenia poszła w ruch. Może zwariowałam, ale pomyślałam, że kiedy nasze oczy się spotkały, to jakby odnalazły w sobie odbicie tego co było i co będzie.
Kolejny raz zacznę wszystko od początku, tak jak przepowiedział Ifryt.