Teren wznosił się nieznacznie pod
górę. Wąska ścieżka wyglądała jak wydeptana przez zwierzęta. Wdzierała się w
połacie podeschłej trawy, zagłuszającej stare, karłowate krzewy. Jak okiem
sięgnąć, przyblakła od słońca zieleń konkurowała z ognistą czerwienią. Wysoko
na szczycie wzgórza ledwo można było dostrzec ruiny kamiennej warowni i
otaczającego ją muru. Jakby wrośnięta, zmagała się od wieków z zielenią i osłabiona
przebrzmiałym czasem, wciąż nie ustępowała naturze. Słońce powoli przestawało
dokuczliwie palić.
Wyruszyłam
sama. A on został w przytulnej knajpce u podnóża wzgórza. Chciał odpocząć. Może
to ja go męczyłam. Szłam rozdrażniona i przepełniona niewypowiedzianymi wyrzutami.
Wkradły się niepostrzeżenie i drążyły. Drażniły, podjudzały.
Powoli
jednak przegrywały z malowniczym otoczeniem. Odmaszerowały razem z miarowymi
krokami wymagającymi coraz więcej wysiłku.
Niemal
fizycznie spijałam przestrzeń. Odurzałam się nią. Narkotyzował zapach
rozgrzanego piasku i nieznanych roślin. Czyste, rozświetlone niebo i upalny
wietrzyk muskały opaloną skórę. Uspokajały, nie było nic istotniejszego.
Dotarłam na wzgórze zauroczona. Nie
pamiętałam już co mnie pognało w samotną wędrówkę, skupiona na potędze budowli rosnącej
z każdym krokiem. Teraz, gdy stałam tuż pod murami, poczułam ich monumentalną
moc, historyczną tajemnicę zaklętą w głazy i przerastający je mech. Wejścia od
dawna nie strzegła już żadna brama. Można sobie tylko wyobrazić ogromną i dostojną
przed wiekami.
Weszłam
na dziedziniec przypominający raczej plac, a może tylko klepisko wydeptane
niegdyś butami stacjonujących tu wojów. Przeklęte rozkazami, wymarszami,
krwawymi rejteradami i gwałtem, nie poddało się żywej zieleni. Na końcu placu
widać było pozostałości po kamiennej studni. Dalej już królowała nieokiełznana
gęstwina dzikiej roślinności.
Z
obydwu stron, wąskimi schodkami można było wspiąć się na mury. Wybrałam wejście
po prawej. Kilkadziesiąt schodków, a potem kilka kroków po szczycie niższego
muru. Znowu kilkadziesiąt schodków i kolejne kilka kroków po równej wąskiej
powierzchni, niby taniec na linie. Widok bezkresu w cichych podmuchach wiatru, zapierał
dech i budził niepokój. Wystarczyło odrobinę za mocno się wychylić, zachwiać, żeby
poszybować na zatracenie.
Z
góry schodzili ostatni turyści. Uśmiechali się i pozdrawiali. Jeden z nich wskazał
na słońce a potem na zegarek. Uświadomiłam sobie, że powinnam się pospieszyć, jeśli
miałam wrócić przed zachodem. Perspektywa samotnego zejścia ze wzgórza okrytego
mrokiem nie odwiodła mnie od szaleństwa wdrapania się na szczyt murów, mając za
jedynych towarzyszy duchy minionych wieków i być może swój własny strach. Kiwnęłam
głową na znak, że rozumiem i dziękuję, a potem demonstracyjnie pospieszyłam w
górę.
Dotarłam
do baszty. Była całkiem nieźle zachowana. Zbudowana z ciemnego kamienia, w
środku mroczna, chłodna i głęboko głucha. Wąskie okienka nie wpuszczały zbyt
dużo słońca pewnie nawet w południe. Po drugiej stronie było wyjście na dalszą
cześć murów. Szłam wyżej i jeszcze wyżej. Nogi lekko drżały z wysiłku przy
pokonywaniu kolejnych schodków. Wreszcie weszłam na szczyt.
Dalej
już mury skręcały w lewo i lekko opadały. Tę ich część zbudowano na naturalnym
uskoku wzgórza. Patrząc w dół, spoglądało się w przepaść ginącą wśród zieleni.
Miało się wrażenie, że czai się tam coś pochłaniającego nadzieję. To miejsce
hipnotyzowało i napawało irracjonalnym lękiem. Po drugiej stronie, z błękitu
nieba bardzo delikatnie wyłaniały się czerwonawe smugi nadchodzącego zachodu.
Przysiadłam
na ostatnim schodku, oparłam głowę o mór i wystawiłam twarz do schodzącego
coraz niżej słońca. Tylko na chwilę. Była błoga i magiczna. Z tym zapachem, zmęczeniem i samotnością, spokojem i odrobiną euforii, której doświadcza
się po wejściu na każdy szczyt. Pomyślałam, że właśnie dlatego musiałam tu
dotrzeć sama.
Przymknęłam
oczy. Kamienie twardo układały się pod plecami i głową, ale i tak kołysały zebranym
ciepłem upalnego dnia i dawały wytchnienie. Odpłynęłam.
Z
letargu wyrwało mnie wrażenie, że ktoś się we mnie intensywnie wpatruje.
Otworzyłam oczy i wrzeszcząc ze strachu zerwałam się na nogi.
To był wysoki mężczyzna o bardzo
niecodziennym wyglądzie. Zorientował się, że mnie przestraszył, więc ukłonił
się przepraszająco.
-
Wybacz Pani – powiedział niskim głosem, dźwięczącym tajemniczo jak orientalna nuta.
-
Musiałam przysnąć. Słońce jest już dość nisko i … - z każdą rozpadającą się na
kawałki myślą, umykało mi co chciałam powiedzieć.
Czułam,
że przestaję kojarzyć gdzie jestem i co tu robię. Uświadomienie sobie, że nie
wiem kim jest stojący obok mężczyzna, ale przede wszystkim, że nie wiem kim ja
sama jestem, wywołało panikę. Nie mogłam złapać oddechu. Odruchowo,
szukając ratunku, przymknęłam oczy i zmusiłam się do głębokiego i spokojnego
zaczerpnięcia powietrza.
Spojrzałam
na zagadkową postać. W miarę jak dostrzegałam szczegóły jego wyglądu, stawał
się bardziej znajomy, a nawet bliski. To nie było jednak przypominanie sobie detali.
Raczej to ja się zmieniałam. Odnajdywałam siebie. Moja świadomość początkowo nie
nadążała za tą zmianą i umykała zanim uchwyciłam nową rzeczywistość. Skupiłam
się więc na obserwowaniu mężczyzny. Brak poczucia tu i teraz zniknął równie
nagle, jak się pojawił. Jakbym na moment straciła kontrolę nad sobą.
Potknięcie, po którym wszystko wraca do równowagi.
Był
wysoki i postawny. Miał śniadą, ale nie czarną skórę. Ogolona, kształtna głowa
i skupiona twarz o proporcjonalnych rysach, z krótko przystrzyżoną brodą, nie
pozwalały na określenie jego wieku. Ciemne, błyszczące nieprzeniknionym
blaskiem oczy nie wydawały się ani stare, ani młode. Pomyślałam, że żaden znany
mi człowiek nie ma takich oczu i że wyglądają jakby były zimne i wieczne.
Ubrany
był w długi, rozcięty po bokach kaftan bez rękawów, wykonany ze zwiewnego
materiału w kolorze wina, wykończony lamówkami o barwie starego złota. Z
delikatną materią kontrastował spinający talię szeroki, skórzany pas. Poły
kaftana opadały aż do kolan, układając się na luźnych spodniach, ściągniętych
rzemykami nad kostkami. Na nogach miał skórzane botki zakończone spiczastymi
noskami. Złote, srebrne i miedziane bransolety oplatające przedramiona i
koliste kolczyki z połyskującej czarnej masy perłowej dopełniały fantazyjnego
stroju. Cała postać wyglądała intrygująco i trochę dziwacznie. Gdy o tym
pomyślałam, natychmiast, jakby w odpowiedzi, inna część mnie uznała, że to
wygląd oczywisty, jak w przypadku kogoś, kogo znasz tak długo i dobrze, że nie
zwracasz uwagi na jego wizerunek.
Uchwyciłam
tę zmianę w postrzeganiu rzeczywistości, droczenie się samej ze sobą. Przekornie
pomyślałam, że gdybym zamknęła oczy i postarała się przypomnieć sobie w co
jestem ubrana, to nie byłabym w stanie tego zrobić. Spojrzałam na swój strój.
Wcale mnie nie zdziwił i nawet wydał się dobrze znany, choć jednocześnie miałam
świadomość, że pierwszy raz go widzę.
Miałam
na sobie długą suknię, z tkanym gorsetem w kolorze mleka, zapinanym z przodu na
metalowe haftki. Ozdabiały go misternie przetykane, błękitne smugi. Sama suknia
uszyta z kilku warstw cieniutkiego jak mgiełka materiału, mieniła się ni to
błękitem, ni kobaltem, tańczyła iście po królewsku nawet przy najlżejszym
powiewie. Wygodne botki z cholewką do kostek, wykonane z mięciutkiej skóry, wydawały
się idealnie dopasowane.
-
Ifryt – wypowiedziałam imię śniadego mężczyzny, wygrzebane z zakamarków
pamięci, a może podsunięte przez nową świadomość.
-
Pani, nie powinnaś tu być, nic nie możesz już zrobić – powiedział łagodnie ale
stanowczo, wyciągając rękę, żebym mogła się na nim wesprzeć.
-
Muszę to przerwać. To beznadziejnie głupie. Nie mogę stracić żadnego z nich! –
mówiłam z euforią, a z każdym słowem wchodziłam coraz świadomiej w
rzeczywistość, w której się znalazłam.
Przypomniałam
sobie piękną, kochaną twarz. Na jej wspomnienie obudziła się tęsknota i nienasycone
pragnienie bliskości. Pojawiła się też obawa, że to się nie spełni, że nie mam
do niej prawa. W pamięci ukazała się też inna twarz. Stara, mądra i
bezgranicznie kochająca, emanująca ojcowskim oddaniem. Wiedziałam, że to ona
należy do świata, którego jestem częścią.
-
To pradawne prawo. Twój ojciec wymógł na księciu bezpieczeństwo dla ciebie,
jeśli on sam zginie. W zamian obiecał wolność ludziom księcia, jeśli to książę
przegra. – Ifryt tłumaczył spokojnym, trochę znudzonym głosem. – Zawarli pakt,
ale dotrzymanie go może okazać się trudne, zwłaszcza po zakończeniu pojedynku.
Powinnaś natychmiast wyjechać.
-
Ifrycie, przestań gadać! Zrób coś! – krzyczałam - wiem, że możesz to odwrócić.
Nie mogę stracić ojca! Umrę z rozpaczy jeśli… - zmieszana odwróciłam głowę. Z
jakiegoś powodu nie chciałam się przyznać, że zależy mi też na księciu.
Mój
krzyk zwrócił uwagę żołnierzy strzegących tej części murów. Zerwali się na
ratunek, w biegu szykując oręż do ewentualnej walki. Ifryt nie odwracając nawet
głowy w ich kierunku, spokojnie i władczo podniósł tylko rękę w tajemniczym geście.
Żołnierze zatrzymali się i z wolna wrócili do swych zajęć.
-
Wiem co się wydarzyło między wami. Mogłaś mnie wtedy wezwać - mówił trochę rozbawiony moim zmieszaniem, z satysfakcją dając mi nauczkę za to, że nie
byłam z nim szczera. Bawiło go moje naiwne przekonanie, że jestem w stanie coś
przed nim ukryć.
-
Przepraszam. Nie jestem pewna co zrobiłby ojciec, gdyby się dowiedział. Aret
nie miał świadomości kim jestem. Błagam, Ifrycie pomóż mi temu zapobiec. – Mówiłam
szczerze, z rozpaczą i lękiem przed nieuchronnością nadchodzących
zdarzeń. Iskrę nadziei na ratunek skierowałam ku tej tajemniczej postaci, która
w moim przekonaniu była prawie wszechmocna.
-
Nie mogę ci pomóc. Tylko któryś z nich mógłby prosić mnie o ingerencję. –
Niski, spokojny głos, zdawał się odrobinę współczujący.
Ifryt
nie był człowiekiem i nie miał w zwyczaju wplątywania się w ludzkie historie. Zdarzały
się i odchodziły w niepamięć bez jego udziału, jeśli tylko nie leżało to w jego
interesie. Czułam jednak, że mnie polubił, a może było mu mnie żal. W każdym
razie wierzyłam naiwnie, że zechce mi pomóc.
-
Nie cofnę tego, co już się wydarzyło. – Powiedział jeszcze łagodniej. - Mogę
jedynie wykraść dla ciebie kilka godzin z Aretem. Ale potem zapewne zdarzy się to,
co jest zapisane. – Podkreślił ostatnie słowo, jakby owo „zapisane” miało jakieś przewrotne i ostateczne znaczenie.
Skłonił
się lekko i poszedł wąską ścieżką na murze w stronę przepaści. Stałam
oszołomiona i nie wiedziałam co ze sobą począć.
Zatrzymał
się na skraju muru i gestem przyzywał, żebym podążyła za nim. Otrząsnęłam się z
niemocy i poszłam.
Z
daleka nie widać było schodków ukrytych za załomem muru po jego zewnętrznej
stronie, wiodących dość stromymi zakosami w dół, w zieloną przepaść. Schodziłam
przywierając do chropowatych kamieni, nie zważając na ostre krawędzie. Starałam
się nie spoglądać w przepastne oczy własnego strachu czającego się u podnóża murów, na dnie. Ostatni zakos tonący w wybujałej paszczy drzew i pnączy,
pokonałam w zupełnej ciemności. Nasłuchiwałam z wysiłkiem sprężystych i pewnych
kroków Ifryta. Gdy dotknęłam stopą miękkiego podłoża, Ifryt chwycił mnie za
rękę i powiódł w piekielną przestrzeń. Widziałam tylko ciemność gęstą jak smoła
i słyszałam łomotanie własnego przerażenia. Szliśmy ostrożnie, przedzierając
się przez nienaturalne kłęby ni to mgły, ni swoistego rodzaju materialnej
zasłony.
Wreszcie
Ifryt zatrzymał się. Wcisnął mi w dłoń chłodny, ciężki przedmiot, którego
kształtu i faktury nie rozpoznawałam w ciemności.
-
Masz czas do wschodu słońca – powiedział tonem jakim wypowiada się zaklęcie,
czy przepowiednię.
Chwycił niewidoczny dla mnie skraj zasłony i z furkotem
odchylił go, ukazując wejście do dyskretnie oświetlonego pomieszczenia.
Popchnął mnie lekko, żebym tam weszła.
Przeszłam przez zasłonę. Odwróciłam
się do Ifryta oczekując wyjaśnienia gdzie jestem, ale za mną nie było żadnej
zasłony ani wejścia. Była tylko ściana, na której zawieszono ciężki, wełniany
kilim w kolorze purpury dyskretnie akcentowanej zielenią i złotem. Ściana była miękka i
poddawała się naporowi mojego ramienia. Stałam w olbrzymim namiocie, w którym
urządzono siedzibę kogoś znamienitego.
Z
półmroku wyłaniało się łoże wyściełane miękkimi pledami i puszystymi poduchami,
ustawione na włochatych futrach dzikich zwierząt. Nieco dalej na wysokim
stojaku, niczym bezduszny strażnik, czekała na ożywienie zbroja z polerowanej
skóry, wzmocniona lśniącym metalem i wijącymi się jak węże rzemieniami. Obok złożono
miecze, sztylety i wszelkiego rodzaju akcesoria służące do walki. Były tyleż
śmiercionośne, co piękne, o fantazyjnych kształtach, zdobione drogimi
kamieniami. To mi przypomniało o trzymanym w dłoni podarunku Ifryta. Sztylet z
lekkiego metalu, błyszczącego platyną, którego jedyną ozdobą były wyryte na
rękojeści tajemnicze runy, delikatnie powleczone emalią żarzącą się jak płynąca lawa. Idealnie pasował do drobnej, kobiecej dłoni. Przy broni leżącej obok
zbroi, wydawał się filigranowy. Wyróżniał się kształtem, gładkością i bladą
barwą materii, z której go wykuto. Nie byłam przekonana, że był mi potrzebny,
ale jego posiadanie sprawiło mi przyjemność.
Zauważyłam, że po drugiej stronie
wnętrza, ustawiono nieco więcej oliwnych lamp. Oświetlały duży stół o mocnych, rzeźbionych
nogach. Rozłożono na nim płachty map, a obok arkusze pergaminu, inkaust i
pióra. Przy stole, na masywnym drewnianym krześle z wysokim oparciem i
podłokietnikami, siedział mężczyzna pochylony nad papierami, skupiony na swym
zadaniu. Intensywnie nad czymś rozmyślał, odruchowo przeczesując dłonią krótko
ostrzyżone, gęste i lekko już szpakowate włosy. Inteligentne oczy
wpatrywały się w zwój pergaminu, na którym zapisywał coś zamaszystym, pewnym
pismem. Wydatny, prosty nos podkreślał mocny charakter.
Podniósł
głowę znad papierów, wyczuwając czyjąś obecność zakłócającą pracę. Dostrzegł
mnie. Przez moment wahał się, jakby dawał sobie czas na powrót do realności i
zniknięcie wizji mamiącej zmysły.
Bez
pośpiechu wstał zza stołu, pokiwał głową ze zrozumieniem zdradliwej
przyczyny mojej obecności.
-
Straż! – krzyknął prostując się.
Był wysoki i szczupły, odziany w prostą, białą
koszulę z szerokimi rękawami, czarne skórzane spodnie i buty o wysokich
cholewach. Stałam i patrzyłam, nie mając
wątpliwości, że to charyzmatyczna postać władcy. Nie czułam jednak zagrożenia.
Musiał przecież mnie pamiętać, bo ja, każdą cząstką pamiętałam jego.
Czterech
potężnie zbudowanych żołnierzy, uzbrojonych w miecze i noże, wpadło do
namiotu księcia, gotowych natychmiast wyeliminować wszelkie zagrożenie i
wykonać każdy rozkaz. Dwóch błyskawicznie zajęło miejsce po moich bokach, jeden
znalazł się tuż za mną. Czwarty skłonił głowę przed księciem w oczekiwaniu na
polecenia. Widać było, że jest zaskoczony moją obecnością, a poczucie winy
przygarbiło nieco jego silne ramiona.
Książę
podszedł wolno do niego i spojrzał mu w oczy. Nie musiał nic mówić. Strażnik spuścił wzrok, a jego barki jeszcze bardziej opadły pod ciężarem zawodu, który
dostrzegł w oczach księcia.
Książę
już wiedział kim jestem. Chwilowo nie miało dla niego znaczenia jak się tu
dostałam niepostrzeżenie, nie zwracając uwagi najlepszych jego ludzi. Odprawił
ich surowym skinieniem, odkładając konsekwencje na później. Byłam mu za to
wdzięczna. Czas uciekał, a ja i tak nie umiałabym wyjaśnić jak tu dotarłam.
-
Jednak przyszłaś. Podświadomie czekałem, choć wolałbym, żebyś była daleko stąd–
odezwał się spokojnym głosem, który wydał mi się znajomy, bardzo bliski,
intymnie zapamiętany.
-
Aret – zdołałam wyszeptać, jakbym samą siebie przekonywała kim jest ten
mężczyzna budzący respekt i pragnienie.
-
Nie powiedziałaś ostatnio kim naprawdę jesteś. – Patrzył przenikliwie,
wyczekująco, przez dłuższą chwilę. Wytrzymałam spojrzenie oszołomiona. Niecierpliwie
czekałam, żeby wreszcie wtulić się w tę zapamiętaną moc.
Początkowa
surowość i napięcie znikało. Wyraz jego oczu miękł. Wreszcie pozwolił sobie na okazanie
tęsknoty za minioną chwilą. Nie byłam pewna, czy to była jedna chwila.
Wydawało mi się, że jest mi bliski od bardzo dawna.
Pamięć
nam obojgu podsuwała obraz splecionych ciał, zapach zwierzęcego niemal
pożądania i smak pocałunków.
Patrzyliśmy sobie w oczy odnajdując wzajemną bliskość,
przekonując się, że jej chcemy i że jest na wyciągnięcie ręki.
-
Gdybym to wtedy wiedział, może byłbym mniej śmiały. Może teraz by cię tu nie
było, byłabyś bezpieczna – mówił cicho, a każdy dźwięk budził we mnie
wspomnienia.
Pamiętałam
oczy wpatrzone zawstydzająco blisko w nadchodzącą rozkosz, odmalowaną w moich. Cichy
i potężny za razem głos, szeptem muskający drżące ciało. Nagość, tak ostateczną
i naturalną, że bez zawstydzenia chętnie dzieloną z jego nagością. Delikatny
dotyk silnych dłoni, wzniecający motyli taniec między udami. Wilgotne usta o upajającym
smaku, zawłaszczające i oswajające każdy skrawek podnieconej kobiecości. Szept
zmysłów.
-
Mógłbyś bez skrupułów mnie zabić, mojego ojca i wszystkich moich ludzi także – powiedziałam
z mieszaniną wyrzutu, odwagi i lęku.
Wyciągnęłam
w jego stronę dłoń, na której płasko leżał piękny sztylet. Przez myśl mi
przemknęło, że Ifryt dał mi go w jakimś celu, a książę mógł pomyśleć, że miał
być przeze mnie zdradziecko użyty.
Nawet
na niego nie spojrzał. Wpatrywał się we mnie dumnie, przyjmując wypowiedziane słowa,
jak cios w serce. Nie oponował. Tylko smutek w spojrzeniu wyrażał poczucie
niesprawiedliwości tej oceny.
-
Mógłbym – odpowiedział ze ściśniętym gardłem.
Nie
odrywaliśmy od siebie oczu. Miałam wrażenie, że wokół powietrze iskrzy. Zapanowała
cisza bardziej wymowna, niż najżarliwsze i najtrudniejsze słowa.
–
Zostań ze mną – powiedział po chwili z zaskakującym zapałem, przekonując nie
tyle mnie ile samego siebie, że jest to możliwe.
-
Do wschodu słońca – odpowiedziałam i podeszłam bardzo blisko.
Nie
mógł się oprzeć tęsknocie do stojącej zaledwie kilka metrów od niego tajemnicy.
Wyczuwał kobiece pragnienie i skrywane emocje. Wszystko inne, życie, śmierć,
wojna, nie miały teraz żadnej wartości. Do tej pory jeszcze nigdy nie
doświadczył takiej utraty kontroli nad żądzami.
Patrzył
na mnie i sam nie mógł uwierzyć, że w istocie nie chce oprzeć się pokusie, choć
przecież przeczuwał, że przyniesie mu tylko cierpienie.
Pomyślał,
że może jestem czarownicą. Słyszał, że wśród tego barbarzyńskiego ludu, którego
wypędzenie z pradawnych ziem przodków było najważniejszym jego zadaniem, palono
na stosach istoty parające się czarami, rzucaniem złych uroków, odbieraniem
woli mężom. Nazywali je czarownicami. Otrząsnął się z tych myśli i uznał je za
niegodne i bezsensowne.
-
Do wschodu słońca – powtórzył za mną i podszedł jeszcze bliżej.
Drżącymi palcami odpięłam haftki
gorsetu, który opadł razem z suknią do jego stóp. Stałam smukła i gładka, odziana
jedynie w długie, jasne włosy i nieco wstydliwe rumieńce. Patrzył urzeczony. Bez
zbędnych słów domagał się miłosnej ofiary. Nie odwracając palącego wzroku,
zrzucił swój strój, a potem uniósł moje pragnienie do oczekującego
łoża.
Dotykał ust. Gładził ramion. Zagarniał nabrzmiałe namiętnością
piersi i pieścił je pocałunkami. Upajał się kobiecą, frenetyczną aurą.
Moje
dłonie poznały mapę mocnego torsu, spiżowych pleców, twardych pośladków i ud, a
potem znalazły jego męski totem i wzięły go w namacalne posiadanie.
Nasze nagie
ciała, wypełniając tęsknotę, stały się żarliwą jednością.
Dwa
światy zaczęły się mieszać i przenikać przez siebie. Wspomnienia stały się
częścią marzeń i nadziei. Pachniało wzgórzem, bystrą wodą, popołudniowym
wiatrem, nagrzanym w słońcu piaskiem, gajem oliwnym, mieszaniną pożądania i spełniania.
Śniłam kiedyś o tęsknocie do tego
zapachu.
Skóra
elektryzowała subtelnym erotycznym mrowieniem. Przyspieszone oddechy doganiały
się nawzajem, by utonąć jeden w drugim. Usta wyszeptywały śmiałe fantazje i
deklaracje. Ciało smakowało obietnicą bezwstydnej satysfakcji.
Kiedy był
we mnie, coraz intensywniej i głębiej, czułam, że zawładnął nie tylko cielesnością.
Wbiegaliśmy razem na szczyt i chciałam by droga tam się nie kończyła, by świt
nie nadszedł.
W
jego kulturze, nagie kobiece ciało było darem. Mężczyzna nie posiadał kobiety jak
przedmiotu, jedynie dla zaspokojenia własnych zmysłowych żądz. Pieszcząc ciało,
wchodząc w nie, wypełniając sobą, doprowadzając do rozkosznego zaspokojenia,
czynił to także z duszą kobiety. W ten krótki czas zespolenia kochał ją całą i
całym sobą. Nie brał jej ciała, jeśli nie pożądał duszy.
Czułam,
że właśnie tak mnie pragnie, w całości. Chętnie mu tę całość oddawałam. Pozwoliłam,
żeby we mnie wszedł mocno i głęboko, a potem energicznymi ruchami bioder
zdobywał jeszcze głębsze obszary namiętności. Oplatałam go ramionami i udami.
Mrucząc zachęcałam, by penetrował dalej i dalej, do granic możliwości.
Z
zadowoleniem pozwolił się dosiąść. Galopowałam na nim, a on dodawał szaleństwa
w tym pędzie, gładząc albo ugniatając moje piersi i drażniąc ich sterczące
koniuszki. Złapał moje biodra i poruszał nimi tak, że pędziłam niemal na
złamanie karku, czując że zaraz odlecę i że on sam biegnie aż po kres. Z trudem
się jednak zatrzymał, tuż przed spazmem, który już prawie się uwalniał z mojego
gardła. Zdjął mnie z siebie. Uspokoiliśmy nieco oddechy. Tylko na chwilę.
Usta
znowu poszukały ust i taniec rozpoczął się na nowo.
Z jeszcze większym zapałem
wtulałam się w niego i smakowałam każdy skrawek lekko słonawej skóry. Chwyciłam
w dłoń jego męskość i poczułam pod palcami delikatny nurt zbliżającego się szczytowania.
Poczułam go też ustami i językiem. Powstrzymał mnie.
Przywarł
do moich pleców, całując kark, ramiona i uszy. Czułam na sobie jego wspaniałe
ciało. Rozsunął moje nogi delikatnie, a potem szeroko, jak tylko się dało, aż
uniosłam biodra w górę, oddając mu bezgranicznie swoją kobiecość. Pieścił ją smukłymi
palcami i językiem. Doprowadzał do jęku, śpiewu, krzyku. W momencie, gdy
nadszedł orgazm, wszedł we mnie i kilkoma mocnymi sztychami zawładnął całkowicie. Szczęśliwy, wypełnił sobą. Straciłam poczucie rzeczywistości.
Przyjemnie wyczerpani, pozwoliliśmy
splecionym ciałom nacieszyć się spełnieniem. Patrzyłam w błyszczące oczy, w
których odbijały się płomyki lamp. Po chwili wkradła się tam także smutna
konieczność uczynienia tego, co nieuniknione.
-
Muszę cię tu zatrzymać – powiedział łagodnie, ale w jego głosie słyszałam
ostrzeżenie, że lepiej się nie sprzeciwiać. Ignorując je, odważnie
odpowiedziałam :
-
Nastaje świt. Muszę wracać, a ty musisz tu zostać. – Starałam się, by
zabrzmiało to równie kategorycznie.
Obudziłam lwa, któremu nie wolno odmawiać.
Chyba, że jest się lwicą.
-
Przykro mi, ale nawet jeśli moje towarzystwo już nie jest ci miłe, będziesz na
nie skazana.– Mówiąc to wstał.
Władczą
i niemal gniewną postawą podkreślił znaczenie swych słów. Narzucił na nagie
ciało ciężki książęcy płaszcz, a potem nalał wino do dwóch kielichów z górskiego
kryształu, gęste i czerwone jak krew.
-
Wiem o pakcie zawartym z moim ojcem – powiedziałam pospiesznie. Czekałam na
jego reakcję, ale otrzymałam tylko twarde spojrzenie i podany kielich z winem.
-
Nie mam wyboru. Nie chcę niepotrzebnej wojny. Obiecałem twojemu ojcu bezpieczny
powrót do starych ziem. Przede wszystkim twój. Władczyni, a właściwie
uzurpatorki murów i wzgórza – powiedział celowo tak, żeby zabolało. - Zamierzam
dotrzymać słowa.
Milczałam
ze ściśniętym gardłem i oczami wypełnionymi niemocą.
-
Nie mogę ręczyć za wszystkich intrygantów, którzy czają się wokół. – Jego ton
złagodniał. Tłumaczył mi swoje postępowanie, którego słuszność jest oczywista
dla niego i powinna być oczywista dla mnie.
-
Masz wybór. Jeśli o świcie staniecie przeciwko sobie, jeden z was zginie, a
potem rozpęta się piekło! – Wykrzyczałam strach o przyszłość i poczucie jej
beznadziejności. - Żaden pakt nie uratuje władców ani ich
ludzi – ledwie zdołałam dokończyć złamanym głosem.
-
Zabiję twego ojca w walce, honorowo. Wypełnię dane słowo i pozwolę ci odejść. – Głos księcia stał się nieugięty. Po szeptach miłości
nie zostało już ni śladu.
-
Jest inne wyjście. Ifryt. Gdybyś go poprosił mógłby zmienić bieg wydarzeń i
ocalić nas wszystkich. – Powiedziałam z nadzieją, chcąc go przekonać, że po nocy
może nastać dzień.
-
Ifryt! – Książę wykrzyknął znienawidzone imię z furią. – Ten podstępny,
bezduszny twór. Dobrał się do ciebie, omamił i zwiódł! Nie możesz mu ufać.
Zostań tu proszę …
Jego
pełne emocji słowa zaczęły ulatywać w przestrzeń, słabnąć i rozpływać się w niej. Znikał jego obraz, zapach i smak. Wspomnienie dotyku wirowało razem ze
wspomnieniem gorących pocałunków, urywanego oddechu i ostatniego ekstatycznego
pchnięcia męskości, jęku rozkoszy i wytryśniętego dowodu oddania.
Świtało. Słońce wychyliło swą złotą tarczę
zza horyzontu i wszystko się skończyło.
Stałam oszołomiona, jeszcze pachnąca jego miłością i wilgotna
spełnieniem. Rozejrzałam się dookoła.
Przede
mną gęstniała wrzawa bitewnych przygotowań. Tłum uzbrojonych już żołnierzy
ustawił się do boju. Wykrzykiwano rozkazy. Kobiety, starcy i podrostki,
krzątali się przy wozach z zaopatrzeniem i ekwipunkiem, albo przygotowywali
przenośne lazarety. Gwar przerażenia mieszał się z cichą nadzieją na
zwycięstwo.
Podbiegłam
do najbliżej stojących żołnierzy.
-
Co się dzieje? – wrzasnęłam z udręką na twarzy, głosem matowym z obawy, że jest
już za późno.
-
Pani, pojedynek jeszcze nie rozstrzygnięty – odpowiedział młokos odziany w
skórzaną tunikę, kłaniając się z szacunkiem. Nie mógł ukryć, że niecierpliwie
czeka na bitwę, z naiwnym przekonaniem, że twarda skóra da mu ochronę przed uderzeniem wroga.
Wrzeszcząc,
roztrącałam tłum i parłam do przodu. Ledwo trzymając się na nogach, dotarłam do
pierwszego rzędu wojów. Stąd było widać dość dokładnie plac na szczycie
wzgórza, okolony z drugiej strony wojskiem księcia. Dwie postacie, zakute w
ciężkie zbroje, rozpoczęły już na dobre swój taniec śmierci. Z wolna czarny
pląs przesuwał się w kierunku wojska króla. Było jasne, że ten słabł i był
zapędzany na skraj pola.
Gdzie się podział ten cholerny Ifryt! Musi to przerwać! Zaraz będzie za późno!
Rozpacz
i paraliżująca bezsilność zalewała łzami oczy i targała drżeniem ciało. Stałam załamana
pośród żołnierzy. Książę spychał coraz bardziej słabego i zataczającego się ze
zmęczenia króla. Ten jednak walczył z dużym doświadczeniem. Mimo zmęczenia,
zadawał ciosy równie silne, inteligentne, a niekiedy trudne do przewidzenia,
wręcz podstępne.
-
Pani, zostań z tyłu dla bezpieczeństwa. - Próbowali mnie odseparować, chronić
zasłaniając własnymi ogromnymi postaciami. Nie mieli jednak szans.
Otrząsnęłam się z poczucia bezradności.
Instynktownie, nie planując nic i nie myśląc o konsekwencjach, wyrwałam się
żołnierzom i wpadłam na plac. Miałam za cel przerwanie piekielnego tanu. Zanim walczący zorientowali się, co się dzieje, dopadłam
do nich i zasłoniłam sobą tego, w którego kierunku zmierzał już ostateczny,
śmiertelny cios. Nie dotarł do niego. Zatrzymało go moje kruche ciało i
kochające serce. Nawet nie wiedziałam, którego z nich uratowałam przed
spotkaniem z wiecznością i którego skazałam na potępieńczy ból pozbawienia
życia kochanej kobiety, córki albo kochanki.
Słońce skłaniało swą twarz do snu.
Jeszcze nie było ciemno, ale szarość coraz bardziej nabierała atramentowej intensywności.
Otworzyłam
oczy i poczułam zdrętwiały kark, odgnieciony kamiennym podgłówkiem. Przetarłam
oczy, znowu nie kojarząc gdzie jestem. Przeciągając się, przeczesałam palcami
krótkie włosy. Nagle poczułam przeszywające klatkę piersiową bolesne ukłucie,
odbierające oddech i przesłaniające ciemnością oczy. Trwało tylko chwilę.
Przestraszyło mnie, ale po chwili ustało i udało mi się uspokoić.
Wstałam
i zobaczyłam pięknie oświetlone wzgórze, z delikatnie zaznaczoną ścieżką do
cywilizacji, która po kilkunastu metrach niknęła w szarym mroku.
Poczułam
się wypoczęta i zadowolona. Tak, jakbym wreszcie odzyskała równowagę.
Zeszłam
z murów, stawiając ostrożnie każdy krok. Lampy zamontowane po ich zewnętrznej
stronie, nie dawały wystarczającego oświetlenia na schodach. Poza kilkoma
potknięciami, na szczęście uniknęłam niebezpieczeństwa. Gdy weszłam na ścieżkę
prowadzącą w dół wzgórza, było już prawie całkiem ciemno. Za najbliższym
zakrętem nie docierało już nawet światło lamp na murach.
Szłam
powoli, teraz już trochę zdenerwowana i przestraszona. Dlaczego idę tu sama i
dlaczego on po mnie nie przyszedł. Jak mógł mnie tak zostawić na pastwę nocy.
Wsłuchiwałam
się w szelest traw. Wydawało mi się, że ktoś idzie za mną. Obejrzałam się i
rzeczywiście zobaczyłam światełko latarki podskakujące na ścieżce. Z trudem opanowałam chęć ucieczki. Rozum podpowiadał, że i tak nie zdążę się ukryć w
tych trawach, nie wiele widzę, więc nie zdołam uciec.
-
Dobrze, że pani wreszcie jest – usłyszałam z oddali niski głos, dźwięczący orientalnie.
Wysoki
i postawny mężczyzna o śniadej skórze i tajemniczo wyglądającej w tym mroku
twarzy, podszedł i widać było, że szczerze się ucieszył ze spotkania.
-
Pan mnie szukał? – zapytałam niepewnie, jeszcze nie przekonana co do jego
intencji.
-
Pracownicy muzeum powiedzieli, że ktoś jeszcze został na murach. Poszedłem
sprawdzić. Chodziło pewnie o panią. – Mówił raczej przyjaźnie, z lekko
pobrzmiewającym znudzeniem w głosie.
– Czy wyprawa się udała? – zapytał dziwnie
dwuznacznie.
Pomyślałam, że jestem przewrażliwiona i odegnałam od siebie
wrażenie, że mężczyzna lepiej wiedział co się ze mną działo, niż ja sama.
-
Tak dziękuję, była mi bardzo potrzebna. – Odpowiedziałam sucho, nie zamierzając
nic tłumaczyć i wyjaśniać. Zresztą nie wymaga wyjaśnienia zaśnięcie na murach.
Szłam
za mężczyzną oświetlającym drogę i przypominałam sobie strzępki snu. Przez
chwilę serce mi szybciej zabiło, bo miałam wrażenie, że spotkałam w nim właśnie
jego.
-
Śnił mi się pan. Śniłeś mi się. Ifryt – powiedziałam szybko, rozgorączkowana,
nie myśląc, co mówię.
Z
chwilą, gdy wypowiedziałam jego imię, uświadomiłam sobie, że go dobrze znam, że
jest mi nawet bliski, choć nie wiem skąd to przekonanie.
-
Jest to możliwe, jak i to, że nie był to sen – odpowiedział tubalnie, a w
oczach czaiły się iskierki wesołości.
-
Co masz na myśli? Pamiętam tylko, że tam byłeś.
Usiłowałam
sobie przypomnieć. W pamięci pojawiały się nowe senne obrazy. Jakieś nietypowe
pomieszczenie, ledwo oświetlone starymi lampami. Podniecające zapachy,
pożądanie i oczekiwanie. Twarz! Znajoma, uwielbiana. To twarz mojego faceta,
choć wyglądająca troszkę inaczej, niż na jawie.
Szliśmy
dość długo milcząc, każde pogrążone w swoich myślach.
-
Kilkaset lat temu, dokładnie w taki dzień jak dziś, coś się zdarzyło tu na
wzgórzu. Nikt nie wie dokładnie co. Jedni mówią, że była krwawa bitwa, inni, że
tylko pojedynek władców. Może właśnie to widziałaś – odezwał się wreszcie,
niezbyt poważnie, dobrze się bawiąc moim zmieszaniem.
-
Nie bardzo wierzę w duchy, zjawy i sny – powiedziałam, bo tak naprawdę myślałam. Nawet to dziwne pamiętanie tego
mężczyzny, którego bez zastanowienia nazwałam Ifrytem, choć nie mam pojęcia
skąd go znam, można pewnie jakoś sensownie wytłumaczyć.
-
Jesteśmy już prawie przy wyjściu z parku. Dokąd cię odprowadzić? – zapytał
swoim niskim, lekko znudzonym głosem.
-
Niedaleko bramy wejściowej, tej z kasami biletowymi, jest mała knajpka. Tam
czeka mój chłopak. Pewnie się martwi – powiedziałam i przygasłam. Uświadomiłam sobie, że mu na mnie nie zależy. Pozwolił mi pójść samej. Rozgoryczenie znowu wkradało się w myśli.
Przeszliśmy
przez bramę. Szliśmy jeszcze chwilę w ciemności. Za zakrętem, gdzie nie było
już widać parku, zatętniło wieczorne życie. Po oświetlonych uliczkach kręcili
się turyści. Z otwartych okien i drzwi przytulnych knajpek, słychać było gwar i
muzykę.
-
To tam, w „Mouro” – wskazałam ręką na szyld wiszący nad szeroko otwartymi
drzwiami małej restauracji, przy których stała grupka ludzi, czekających aż się
zwolni miejsce w środku.
-
Przyjemne miejsce – powiedział Ifryt, gdy podchodziliśmy do drzwi – zacznij wszystko
od początku – dodał już zupełnie innym tonem.
Jego słowa zabrzmiały jakby wypowiadał zaklęcie albo
przepowiednię. Tubalny głos było słychać mimo śmiechu i rozmów ludzi
stojących przed restauracją i gwaru dobywającego się ze środka przez otwarte
okna.
-
Co ty mówisz?- zapytałam zdziwiona odwracając się w jego kierunku.
Zdziwienie
było jeszcze większe, bo nie zobaczyłam go ani za sobą, ani nigdzie w pobliżu.
Zniknął nagle. Nie wierzę w nadprzyrodzone zdarzenia, ale z jakiegoś powodu
byłam przekonana, że to, co powiedział było istotne i że już go nie zobaczę.
Weszłam do restauracji. Rozglądałam
się przez dłuższą chwilę. Nigdzie nie mogłam dojrzeć Arka. Poczułam się samotna
i opuszczona. Obca i bezradna, daleko od domu. Nie wiem, czy byłam bardziej wkurzona,
czy przybita.
Nie
było wolnych stolików, więc stanęłam przy barze. Przyszła mi do głowy
pocieszająca myśl, że może musiał z jakiegoś ważnego powodu wyjść z
restauracji. Moja wyprawa przecież trochę się przedłużyła.
Łamaną
angielszczyzną zapytałam młodego barmana, czy nikt nie zostawił dla
mnie wiadomości. Popatrzył współczująco. Wyczuwał, że to dla mnie trudna
sytuacja i tylko pokręcił przecząco głową. Zapytałam więc, czy nie widział tu
czekającego na kogoś mężczyzny i opisałam Arka na tyle szczegółowo, na ile mi
wystarczyło słownictwa. Wzruszył ramionami. Po chwili postawił przede mną
szklaneczkę mocniejszego trunku, jakby wiedział, że będzie mi potrzebna. Może po prostu był miły.
Kiełkujące
wcześniej obawy, teraz stały się już całkiem konkretne. Mój facet zostawił mnie
właśnie teraz. W obcym kraju, nocą, daleko od hotelu, w którym zostały
wszystkie moje rzeczy.
Mały, gryzący w gardło łyk, ciepło rozlało się po całym ciele, ale nie
poprawiało nastroju. Stałam zamyślona, nie zwracając zbyt wielkiej uwagi na
gwar i ludzi wokół.
W pewnym momencie moją uwagę przykuł charakterystyczny, głośny śmiech. Bardzo dobrze znany, tyle razy wcześniej słyszany. Odwróciłam się w
stronę, z której dochodził.
Przy
stoliku, a właściwie przy sporej, drewnianej ławie w głębi sali siedziało kilka
osób. Rozmawiali wesoło. Wypiłam jeszcze jeden, tym razem większy łyk i
podeszłam bliżej.
W grupie ludzi przy ławie był też mój facet. Obok niego, na
mój gust zdecydowanie zbyt blisko, siedziała długowłosa brunetka. Nie dało się
nie zauważyć, że go adoruje i że on przyjmuje to z zadowoleniem. Widać też
było, że pierwszą nieśmiałość mają już za sobą.
Patrzyłam
na nich jak wryta. Wreszcie z gonitwą zbolałych, pełnych zazdrości myśli, podeszłam
do nich.
-
Widzę, że dobrze się bawisz beze mnie – patrząc na niego wysyczałam z takim
jadem, że aż poczułam gorycz gniewu w ustach.
Wszystkie
twarze przy stole odwróciły się w moim kierunku, a rozmowa z wolna ucichła. Spojrzeli po sobie. Widząc, że ten, w którego się wgapiałam z gniewem i rozpaczą, był równie zaskoczony, próbowali o coś pytać, coś wyjaśniać.
Niestety mówili w obcym dla mnie języku. On także. Płynnie, tak jak w ojczystej
mowie. Pomyślałam, że to niemożliwe.
-
Arek? – zapytałam.
Dotarło do mnie, że on mnie nie zna, zanim odpowiedział. Wygłupiłam się, ale w cale o to
nie dbałam.
-
I’m not Arek – powiedział z trudem wymawiając imię i trochę zażenowany pokręcił
głową.
Nie
spotkaliśmy się wcześniej.
Nie kochałam go, nie byliśmy razem ani na wakacjach,
ani w ogóle.
Widziałam tego faceta pierwszy raz, choć jego twarz tak dobrze
znałam.
Z
głębi podświadomości wychyliło się przeświadczenie, że to spotkanie coś
zapoczątkowało. Machina przeznaczenia poszła w ruch. Może zwariowałam, ale
pomyślałam, że kiedy nasze oczy się spotkały, to jakby odnalazły w sobie
odbicie tego co było i co będzie.
Kolejny
raz zacznę wszystko od początku, tak jak przepowiedział Ifryt.