czwartek, 8 października 2015

Chwile III


Łazienkę oświetlał mały kinkiet, jarzący się łagodnie i niezbyt intensywnie, wspomagany pachnącą świecą. Zapaliłam ją, żeby poczuć, że to czas tylko dla mnie. Wydłużone cienie tańczyły razem z płomieniem na białych kaflach wpasowanych w szare ściany. Zatrzymywały się na dzbankach, flakonach i mydelniczkach.  Półmrok i spokojny taniec cieni dawały poczucie przytulnej intymności.
Pozwalałam sobie na odprężenie. Ciepły prysznic jest najlepszym lekarstwem na smutek. Woda spływa kojąco po całym ciele. Docierając do najskrytszych zakamarków, rozgrzewa i delikatnie masuje. Przynosi bezwarunkową przyjemność. Po omacku sięgnęłam po flakon. Namydliłam się i pieszczotliwie głaskałam skórę, celebrując chwilę zapomnienia. Piżmowy zapach świecy zmieszał się z wonią mydła o subtelnej nucie cytrynowej trawy. Odrzuciłam myśli na później. Zamruczałam z lubością.
Spod przymrużonych powiek, przez zaparowaną kabinę prysznicową dostrzegłam zarys postaci opartej o framugę drzwi do łazienki. Zaskoczyło mnie to i w sposób irracjonalny przestraszyło. Zastygłam bez ruchu, jakby to mogło uczynić mnie niewidzialną. Dopiero po chwili dotarło do mnie kim jest ta postać. Stał i patrzył.
Zakręciłam wodę i pospiesznie sięgnęłam po szlafrok rzucony na podłogę obok kabiny. Owinęłam się szczelnie, czując jak puszysty materiał przyjemnie okrywa mokre ciało. Nie chciałam ani chwili dłużej stać nago, wystawiona na widok a przez to bezbronna.
Przypomniało mi się czyjeś stwierdzenie, że tylko jeśli obnażoną duszą dotkniesz innej nagiej duszy, to nie będziesz mieć żadnych oporów, żeby pokazać nagie ciało komuś, kto tę duszę ofiarował. Pokręcone, ale prawdziwe.
Zawinęłam włosy w ręcznik i usiadłam przed lustrem pokrytym warstwą osiadłej pary.  Kilka kropelek torowało sobie na wyścigi lustrzane drogi. Wpatrywałam się w te mroczne strużki jak zahipnotyzowana i czekałam. On nadal stał w drzwiach i patrzył. Razem z nim do łazienki wtargnął chłód.
Miałam ochotę przepędzić nieproszonego, ale nie umiałam tego zrobić. Nie bałam się jego gniewu, lecz poczucia własnej porażki i uświadomienia sobie samotności.
Para powoli znikała. Zobaczyłam w lustrze, jak wyłonił się z półmroku i stanął za mną. Próbował mnie oswoić dawno nieużywanym uśmiechem, co w tym świetle zrobiło makabryczne wrażenie. Zdjął ręcznik z moich włosów i delikatnie je rozwichrzył. Były długie i poskręcane jak wijące się młode węże. Mokre kosmyki oplatały niezgrabne palce.
- Nieźle wyglądasz – powiedział i dalej wpatrywał się z zainteresowaniem w odbicie w lustrze,  zdziwiony, że ten widok może go jeszcze fascynować.
Kiedyś nie miałabym wątpliwości, że mu się podobam. Jego wzrok prześlizgujący się po moim nagim ciele byłby podniecający. Teraz najczęściej dostrzegam w jego starych oczach surową ocenę, może nawet krytykę. Tylko sporadycznie, jak w tej chwili, pozwala mi o tym zapomnieć i kokietuje swoim zainteresowaniem.
- Ciepła, pachnąca... Szkoda, że tak szybko wyszłaś, chciałem do ciebie dołączyć – nachylony szeptał mi do ucha i jednocześnie sięgał szorstkimi dłońmi po nagość skrytą pod puszystym szlafrokiem.
- Tylko chciałeś – odpowiedziałam bezczelnym tonem. Nie byłam pewna, jak bardzo ta nagła bliskość mi przeszkadza.
Dawno się do mnie nie zbliżał. Odpowiadało mi to. Miałam nadzieję, że na zawsze już zapomniał, co to jest męski wigor. Gdy myśli o Ignacym stawały się zbyt natarczywe, a tęsknota przeradzała się w napięcie seksualne, wspomnienia kilku zaledwie spotkań, wyobraźnia i moje własne palce pomagały je rozładować.
Stał za mną. Głaskał skórę rozgrzaną kąpielą, kierując dłoń coraz niżej. Pasek od szlafroka przeszkadzał tej wędrówce, więc szybkim ruchem odwiązał go. Patrzył w lustro. Może nie ja sama, lecz moje nieco spłoszone, wciąż jeszcze młode odbicie, podniecało go.
Zamierzał sięgnąć po to, co mu się należało. Uświadomiłam to sobie i spanikowałam. Zamknęłam oczy i z trudem opanowałam potrzebę ucieczki. Przeczekałam. Na szczęście niechęć zelżała.
Po chwili, może za sprawą snutych pod prysznicem marzeń, poczułam zaskakujące w tym momencie, znajome mrowienie między udami. Niemal nieświadomie wyprostowałam plecy i rozsunęłam odrobinę nogi. Zauważył to i uśmiechnął się triumfalnie, jakby wiedział o walce, którą ze sobą przegrywam.
- Chodź tu do mnie, przecież chcesz – powiedział cicho, wciąż wpatrując się w moje oczy błyszczące w lustrze. Nie przestawał mnie dotykać.
Nie okazałam zadowolenia, ale też nie uciekłam od pieszczoty. Jego coraz odważniejsze palce znalazły wilgotną drogę do środka. Jęknęłam i przygryzłam usta, jakby karcąc się za pozwolenie na to. Palce poruszały się we mnie w rytm przyspieszonego oddechu. Wyrzuciłam z myśli zgorzkniałą twarz. Okazało się, że to co mi robił nie było nieprzyjemne. Pod przymkniętymi powiekami widziałam kogoś innego.
Wciąż jeszcze silny, chwycił mnie i posadził na zainstalowanym pod lustrem kamiennym blacie toaletki. Rozsunął szeroko moje nogi, a ja nie stawiałam oporu. Siedziałam przed nim całkiem odkryta. Pochylił się. Już prawie zapomniałam jaki ma miękki i sprawny język. Doprowadzał mnie prawie do szczytu podniecenia i przestawał. Nie wiedziałam, że tak dobrze mnie zna. Teraz już całe moje ciało, otwarte i zachęcająco wygięte, stało się pragnieniem. Nie jego, lecz seksu i tej twarzy zamieszkałej w zakamarkach wspomnień.
Znowu przerwał. Nie zdążyłam go jednak zbesztać. Zaskakująco szybko, jak na mężczyznę w jego wieku, zsunął spodnie razem z bielizną i wszedł we mnie mocno, władczo. Zawstydziłam się na myśl, że uprawiam seks tylko dla fizycznego zaspokojenia. Jeszcze bardziej wstydliwe było to, że czuję się w tej chwili zwierzęco i dobrze. Nie pasowała mi rola jego żony i kochanki w jednym, ale tak w istocie było.
Wystarczyło kilka samczych pchnięć. Szczytował. To była złożona chwila, pełna sprzecznych odczuć i myśli. W momencie, gdy poczułam gorący wytrysk, a jednocześnie uświadomiłam sobie zdumiona, że nadchodzi orgazm, przez myśl mi przemknęło, że to przecież nie ten mężczyzna. Z Ignacym nigdy już nie będzie mi wolno się kochać.
Rozpłakałam się. Gdy skończył, przytulił mnie niezdarnie, dumny z udowodnionej męskości. Szlochałam w jego ramionach. Skryłam się w nich tylko po to, żeby nie mógł na mnie patrzeć.
- Widzisz? Nie jestem taki straszny – mówił zadowolony z siebie, rozumiejąc moje łzy całkowicie opacznie. – Musisz częściej  być dla mnie miła, jeśli chcesz mieć przy sobie rodzinę, syna – tymi słowami po raz kolejny udowodnił, że jestem tylko zabawką, którą może upokarzać na wiele sposobów.
- Jak ty łatwo wszystko psujesz – powiedziałam rozgoryczona drżącym ze złości głosem.
Nie zrozumiał mojej pretensji, albo go to nie obeszło. Wyszedł. Zostałam wreszcie sama w swojej domowej enklawie, w swojej klatce.
      Epizod w łazience dał mu mylne przekonanie, że między nami jest dobrze, co najmniej przykładnie. Nawet on nie mógł być tak egoistycznie ślepy, by myśleć, że jesteśmy dobraną parą. Fascynacja młodej dziewczyny starszym mężczyzną, mentorem, już dawno poszła w zapomnienie. Najpierw dostrzegłam, że zależy mu tylko na spełnianiu własnych pragnień i celów, w których moje nie są uwzględnione. Potem, że w jego mniemaniu straciłam na atrakcyjności. Sprawiałam problemy i już nie byłam młodziutkim, naiwnym kociakiem.
Kilka razy odchodziłam. Traktował to jako fanaberię rozpuszczonej i ekscentrycznej kobiety, do której ma całkowite i wyłączne prawo. Zawsze znajdował niezawodny sposób, żeby mnie zmusić do powrotu. Adaś był jego najsilniejszą kartą przetargową.
Usiadłam przy toaletce. Patrzyłam w swoje ale obce, smutne oczy. Znowu to robiłam. Wspominałam ostatnie spotkanie z Ignacym i ostatnią rozmowę.
Spotkaliśmy się jak zwykle przypadkiem.
Moja przyjaciółka potrzebowała towarzystwa na wyjazd służbowy, które z chęcią jej zapewniłam. Po biznesowych spotkaniach poszłyśmy na koncert organizowany przez fundację, dla której, jak się okazało, Ignacy czasem pracował. Zobaczyłam go jeszcze przed koncertem, ale nie prowokowałam spotkania. Przez dwie godziny muzyki, której w ogóle nie słuchałam, mogłam bezkarnie myśleć o nim i rozważać różne scenariusze spotkania. Na bankiecie po koncercie wreszcie się odnaleźliśmy. Przywitaliśmy się onieśmieleni. Przez całą imprezę nie było możliwości, by choć przez chwilę spokojnie porozmawiać. Oboje użyliśmy przemyślnych wymówek, by się pozbyć towarzystwa. Zostaliśmy sami.
Staliśmy bardzo blisko siebie w hotelowym korytarzu przy windzie, oboje ciekawi jak zakończy się ta noc. Przygaszone o tej porze światła zapewniały odrobinę intymności. To było moje piętro, on miał jechać wyżej. Mówiliśmy sobie dobranoc po skradzionych chwilach rozmowy sam na sam.
W szpilkach dodających mi kilkanaście centymetrów czułam się wysoka. Moja twarz prawie na poziomie jego twarzy. Na lekkim rauszu odkryłam, jak istotny jest kąt, z którego oczy wpatrują się w inne oczy. To całkowicie zmienia perspektywę. Nie patrzyłam z góry, z poczuciem przewagi, ani poddańczo z dołu. Patrzyłam wyzywająco, wprost, w głąb serca i umysłu. Widziałam czułość i tęsknotę za tym, co już kiedyś się zdarzyło. Przytulanie się do mężczyzny, z takiej perspektywy także dawało nowe możliwości. Dwie głowy tuż przy sobie. Tam, gdzie rodzi się lub odnajduje fascynacja, a potem szaleńcze pożądanie.
- Pachną znajomo, oszałamiająco. Znowu rzucasz na mnie czar. - Wąchał moje włosy, chłonął ich aurę. - To wciąż te same perfumy? Jak się nazywają? Kupię sobie i będę się nimi narkotyzował, jak mi znowu uciekniesz.
- Te same od lat – mruczałam mu do ucha. Zachwyt, którym to puentował, odzywał się między moimi udami. Zwłaszcza, że towarzyszył temu dotyk przywierającego męskiego ciała.
Odgarniał niesforny kosmyk uparcie spadający mi na twarz. Odnalazł w niej dawno poznane oblicze Jeny. Gdy nasze jeszcze zawstydzone spojrzenia spotkały się na dłuższą chwilę, ledwie dostrzegalnym ruchem uczynił kolejny krok. Odpowiedziałam tym samym.
Pocałowaliśmy się. Tak po prostu, delikatnie. Ciekawe siebie nawzajem usta tylko muskały, ale i tak serce wyskakiwało z piersi. Do tej pory myślałam, że moment tuż przed pocałunkiem jest najpiękniejszy, magiczny. Był magiczny, ale jednak czas się zatrzymał dopiero, gdy jego język w pełni posmakował moich ust i je posiadł. Tylko jego usta są tak miękkie i soczyste, a jednocześnie męsko stanowcze i zachłanne. Każdy mój skrawek skóry, każdy włosek i każdy nerw przypomniały sobie tego intrygującego, samotnego wilka, kiedyś poznanego w górach i kochanego nad morzem.
Ośmielał się. Pozwalał dłoniom poznawać sprężystość kobiecych wypukłości skrytych pod sukienką. Dotykał lekko i subtelnie, jakby bał się, że je spłoszy albo zbezcześci prostacką nachalnością. Połączenie delikatności z bezwstydnością dotyku obudziło we mnie niekontrolowane pożądanie i całkowicie pogrążyło we śnie resztki skromności i rozsądku.
- To miał być buziak na dobranoc – powiedziałam. Wiedziałam, że nie wrócę do swojego pokoju. Chciałam więcej dotyku i zapachu. Chciałam utonąć w jego szeptach, pławić się w niekłamanym zachwycie. W jego ramionach czułam się na właściwym miejscu.
- Jena, czy jest jakakolwiek szansa dla nas na przyszłość? – odważył się zapytać mimo obawy, że spłoszy urokliwą chwilę. Niewiele przecież o mnie wiedział prócz tego, że pojawiam się niespodziewanie i po kawałku kradnę mu serce, a potem równie nagle znikam na długie miesiące.
- Nie ma żadnej – odpowiedziałam prawie szeptem, patrząc błagalnie. - Wiesz, że mam rodzinę. Nie mogę jej zniszczyć, to byłby mój koniec. Obawiam się, że twój także. Jestem szczęśliwą żoną i mamą. – Wkładałam w słowa tyle przekonania, ile z trudem zdołałam wykreować w głosie i na twarzy. - Jeśli to dla ciebie problem, to może powiedzmy sobie dobranoc i pójdę do siebie, a ty do siebie.
- Nie odchodź, proszę. Zróbmy tak, że teraz pójdziemy do mnie i porozmawiamy. Nie zrobię nic, czego nie będziesz chciała. Wyjdziesz, kiedy tylko zechcesz – mówił usiłując mnie namówić, choć od początku się na to godziłam. Pomyślałam, że w jego oczach czai się dawno zamieszkały smutek, ale też iskierka radości. Miałam nadzieję, że jestem iskierką, a nie smutkiem.
Milion razy przypominałam sobie tę rozmowę i milion razy ją zmieniałam w wyobraźni. Powiedziałam mu wtedy, że nie ma dla nas najmniejszej szansy. Zagrałam swoją rolę znudzonej codziennością żony, spełnionej lecz poszukującej nie wiadomo czego.
Poszliśmy do jego pokoju. Niewiele rozmawialiśmy.
Kolejny raz uświadomiłam sobie, że jego dłonie i usta idealnie pasują do moich. W mądrych oczach widziałam nagą duszę, dotykałam jej.
- Przez cały wieczór drażniłaś się ze mną – powiedział z udawana przyganą, zadziornie.
- Tak, a czym?
- Tą sukienką. Założyłaś ją specjalnie, wiedziałaś, że się tak wrednie układa na tobie. Zmuszała mnie, żebym wciąż zerkał – mówił zabawnie udając rozzłoszczonego i siedząc niedbale w fotelu.
- Pokaż, w którym miejscu najbardziej cię wkurzyła – z przyjemnością podjęłam zabawę. Wstałam i podeszłam bardzo blisko. Podniosłam ręce, jakbym pokazywała, że może mnie obszukać.
- Tu – mruczał dotykając wierzchem dłoni dekoltu i powoli przesuwając dłoń w kierunku biustu. – I tu – sunął po talii – a tu o mało nie wpadłem w szał – zasyczał dotykając pośladków, które odruchowo stały się napięte i twarde. Dłoń delikatnie wsunęła się pod sukienkę.
- Nagie, jędrne, kuszące. Tam jest tylko sznureczek. Uwielbiam tę część kobiecego ciała, a twoją wręcz czczę – mówił zachwycony i ugniatał coraz bardziej nieskromnie. Wciąż siedział w fotelu. Obejmując mnie, pieścił obiema dłońmi obydwa pośladki. Nie podwinął sukienki. Przez cienki materiał całował mój brzuch, potem niżej, aż zatrzymał się miedzy udami.
Żeby nie stracić równowagi, opierałam ręce o jego silne ramiona. Wplatałam palce w jego włosy i przyciskałam do siebie głowę.
Podniecało mnie wyobrażenie sobie, co mógłby zrobić z całowanym miejscem, gdybym była naga. Sama podciągnęłam sukienkę, patrząc mu przez chwilę wyzywająco w oczy.
- Możemy je zdjąć? – szeptem zapytał, a jego place powoli już powędrowały pod koronkę stringów.
- Tak – wyjęczałam cichutko, kokieteryjnie zawstydzona. Poruszałam biodrami, by mu pomóc.
Wstał. Bez szpilek nie czułam się już wysoka. Byłam teraz maleńka i uległa. Objął mnie i trzymając w silnych ramionach poprowadził tyłem w kierunku łóżka. Bez oporu usiadłam z podwiniętą sukienką na jego skraju i rozchyliłam nogi. Sięgnęłam do jego paska od spodni i nie było już odwrotu. Był twardy. Na spodenkach pojawiła się plamka. Dotknęłam go. Zaczęłam delikatnie ugniatać i pocierać wnętrzem dłoni. Jednocześnie patrzyłam w pociemniałe i błyszczące oczy. Przyznałam w ten sposób, że wolno mu zrobić ze mną co zechce, bo tego właśnie chciałam.
- To zapach mojego pożądania – powiedział odsuwając moje dłonie od swoich spodenek i całując ich wnętrze.
- Śnił mi się kiedyś – szeptałam gdzieś ponad jego głową, która skierowała się między moje uda.
Po pierwszym orgazmie pozbyłam się sukienki, a potem ostatniej już części stroju, stanika z przezroczystej koronki.
Pieścił całą moją nagość z zapałem ale bez pośpiechu. Przyjmowałam pieszczoty bez skrępowania. Całkiem naturalnie dawałam rozkosz jemu. Byłam pieszczochem i rozwiązłą kobietą, zamieszkałam w erotycznej bajce.
Stwierdziłam, że to mężczyzna, którego pragnę i z którym byłoby mi dobrze. Nie był to wyłącznie efekt pełnej emocji chwili. To przeczucie potwierdzone doświadczeniem.
Dopiero nad ranem, gdy szary świt zaglądał już w okna, opowiedział mi trochę o tym, co mu ostatnio w duszy grało.
- Wiesz, chyba jestem samotnikiem. A jednak za tobą tęsknię. Nawet samotnikowi potrzebna jest czasem bliskość drugiej osoby. Zacząłem spotykać się z pewną kobitą, ale umówiliśmy się, że to będzie całkiem niezobowiązujące – powiedział spokojnie.
- I czujesz, że ona coraz bardziej się angażuje? – próbowałam złagodzić tonem uszczypliwość tego pytania.
- Tak, skąd wiesz?- wydawał się naprawdę zdziwiony.
- Nie jesteś facetem na seks bez zobowiązań, a kobiety nie mogą się oprzeć wrażliwcom – udawałam spokój mądrej koleżanki.
- To spotkanie znowu namieszało mi w głowie. Mówisz, że nie ma dla nas przyszłości, a ja w to nie wierzę. Cóż, muszę to uszanować – stwierdził bardzo pewny tego, co mówi.
Poczułam, że się zapadam w grząskie dno i nie mogę się wydostać. Nie były to wyrzuty sumienia. Nie bolało mnie, że zdradzam męża. Nawet nie to, że zdradzam Ignacego wracając do niekochanego i obcego człowieka. Przeraziłam się, że Ignacy wejdzie do innego świata, w którym nie będzie już dla mnie miejsca, zajętego przez inną kobietę.
- Co tu ze mną robisz? Może lepiej, żebyś był teraz z nią – mówiłam wciąż spokojnie, na przekór temu, co we mnie wrzało.
- Dlatego pytałem cię o naszą przyszłość razem. Od dawna za tobą tęsknię. Wciąż muszę tylko tęsknić. Nie dajesz o sobie zapomnieć i nie dajesz siebie. Udajesz szczęśliwą tam i tylko zaznaczasz swoją obecność tu. Myślę, że mogłabyś, chciałabyś być naprawdę ze mną – powiedział, dostosowując ton do mojego i podobnie nieudolnie udając spokój, tylko nieznacznie podnosząc głos.
Jasność wczesnej pory letniego dnia wlewająca się do hotelowego pokoju, wyrwała mnie z ponurych myśli. Nabrałam odwagi na powiedzenie mu prawdy. Wtuliłam się w ciepły i jeszcze pachnący seksem tors i nie patrząc mu w oczy, cicho opowiedziałam o prawdziwych relacjach z mężem.
- Próbowałam od niego odejść wiele razy. Musiałabym pogodzić się z utratą Adasia. Miałam zamiar poczekać jeszcze dziesięć lat, aż będzie na tyle dorosły, że zrozumie i ojciec nie będzie mógł go ode mnie separować za karę.
- To przecież nie jest barbarzyński kraj. Nikt nie może zabronić ci wychowywać syna. Mówiłaś, że ojcu na nim nie bardzo zależy.
- Na nim nie, ale na tym, żeby mieć nad nami władzę, bardzo zależy. – W moim głosie nie było już bezwzględnego przekonania, że jestem skazana na starego, złośliwego i niekochanego człowieka. Pobrzmiewała w nim odrobina nadziei na zmianę.
- Pomogę ci. Nawet jeśli nie chcesz być ze mną, to spróbuj powalczyć o siebie.
Nie odpowiedziałam. Gardło zacisnęła niewidzialna pętla. Scałował łzę.
Nim się spostrzegliśmy, znowu nasze ciała dopasowały się w pieszczocie, splecione najsilniejszymi emocjami, stworzone do kochania. Przestałam myśleć, bać się, mieć nadzieję, być zazdrosna. Wczesnym, słonecznym rankiem byłam po prostu rozkoszą Jeny. Doznaniem rozlewającym się od tajemniczego punktu między udami, aż po koniuszki palców, po każdy postawiony włosek na skórze. Ignacy był czarodziejem, emocjonalnym i seksualnym wrażliwcem. Uświadomiłam sobie, że już dawno się w nim zakochałam i że mam w sobie tyle odwagi, by już od tego nie uciekać.
            Po powrocie do domu, silniejsza niż kiedyś, postanowiłam definitywnie odejść od męża i zabrać Adasia. Byłam cały czas w kontakcie z Ignacym. Dopingował mnie i dawał poczucie bezpieczeństwa. Wierzyłam, że po odkreśleniu starego życia grubą kreską, będę mogła przy nim rozpocząć nowe. Chcieliśmy tego oboje. Czułam się wręcz euforycznie.
Pewnego wieczoru, spacerując z psem, zadzwoniłam do Ignacego po codzienną porcję czułości i szczęścia na odległość. Był jak zwykle serdeczny, tylko w głosie wyczuwałam zmartwienie.
- Halo, Jena.
- Cześć, czy już ci mówiłam, że dobrze, że jesteś, przystojniaku?- zapytałam radośnie i trochę zalotnie.
- Witaj słońce – odpowiedział, zawieszając głos jakby chciał dalej mówić, jednak zamilkł.
Przemknęło mi przez myśl, że coś jest nie tak.
- Uciekłam z domu, na razie tylko na spacer, ale już rozmyślam o tym, co koniecznie muszę zabrać do ciebie - paplałam, żeby to niedorzeczne wrażenie odpędzić od siebie.
- To dobrze. Cieszę się, że wreszcie pomyślisz o sobie – powiedział nieumiejętnie zmuszając się do tego, by głos brzmiał radośnie.
- Chyba o nas? Ignacy, coś się stało, prawda?
- Tak, chyba tak. Nie wiem czy to ma znaczenie – mówił poważnie, już nie siląc się na wesołość.
- Powiedz natychmiast, nie każ mi umierać ze strachu – powiedziałam zbyt głośno, aż pies podbiegł blisko mnie, żeby sprawdzić, czy aby nie potrzebuję wsparcia.
- Nic się nie zmieniło w moim sercu, nadal masz w nim najważniejsze miejsce. – Chwila ciszy, którą cierpliwie wytrzymałam, przerażona tym, co mam usłyszeć. - Muszę ci coś jednak powiedzieć, chcę być z tobą całkiem szczery. – Znowu cisza. - Dobra, prosto z mostu. Ona jest w ciąży, ze mną. Nosi małą drobinkę mnie. Powiedziała mi dziś rano. Jena, pogubiłem się – mówił, wyrzucając szybko każde słowo, żeby mieć to już za sobą.
- Drobinkę? Ciebie? Co ty… - Z trudem łapałam sens jego słów.
Długa cisza.
- Jena, jesteś? – smutek i zagubienie wyraźnie było słychać w zachrypniętym teraz głosie.
- Ignacy, nie chcę wiedzieć jak doszłam do tego, nie chcę nic wiedzieć – mówiłam i słyszałam wzbierające łzy żalu, do niego, do losu, do całego świata. – Życzę ci szczęścia, wam życzę szczęścia – teraz już otwarcie łkałam. Przerwałam rozmowę bez pożegnania. Nie mogłam nic więcej powiedzieć przez zaciśnięte gardło.
Ignacy próbował dzwonić jeszcze kilka razy tego dnia. Codziennie próbuje. Wysyła wiadomości.
Wiem, że jestem niesprawiedliwa. Obarczyłam go poczuciem winy za coś, czego nie zaplanował. Obiektywnie patrząc, nie jest winny. Nikt tu nie zawinił. Ot, niefortunny zbieg okoliczności. Związał się z kobietą zanim do niego przyszłam. Obiecaliśmy sobie wspólne życie nie wiedząc, że w drodze jest już drobinka jego i tej kobiety. To nie był czas na happy end.
Nie wiem, czy rozważał życie u mojego boku i posiadanie dziecka z inną kobietą. Nie pozwoliłam mu na to. Nie da się walczyć z drobinką. Nie mam na to siły. Na nowe życie teraz też nie mam siły. Najłatwiej wrócić do klatki.
Od ostatniej rozmowy z Ignacym minęły dwa miesiące. Dwa z wielu bez niego, które nadejdą. Los był wobec nas zbyt okrutny, albo ja byłam zbyt słaba i głupia. Po tym, jak się definitywnie okazało, że nie będę z Ignacym, przyjęłam obecny stan bez walki, z obojętną akceptacją.

Poczułam, że robi się zimno. Okryłam się ciasno szlafrokiem i wróciłam myślami do łazienki. Czeka mnie jeszcze wiele ulotnych chwil. Może któraś będzie chwilą z Ignacym. Może tylko chwile są nam pisane. A może już go nie spotkam. Zadrżałam. Jestem zmęczona.

środa, 3 czerwca 2015

Bajka na dobranoc

„Kopciuszek. Noc poślubna”
Bała się dzisiejszej nocy. Przede wszystkim bólu, upokorzenia i tego, że jej tajemnica zostanie odkryta. Nie chciała, żeby życie u boku Księcia, na które szanse dała jej Chrzestna Wróżka, skończyło się zanim na dobre się zacznie. 
Osierocona przez matkę, w domu wciąż nieobecnego ojca, od najmłodszych lat zaznawała od macochy i jej córek wszystkiego co najgorsze. Teraz patrzyła w zakochane oczy Księcia, nieśmiała i zawstydzona, ze smutkiem, którego on nie rozumiał. 
Chwycił delikatnie jej dłoń i ułożył na swoim sercu. Jego ręce lekko drżały. Przyciągnął ją blisko siebie, oplatając ramionami i patrząc głęboko w oczy. W spojrzeniu dostrzegła czułość. Skrywał się tam także głód zmysłów i niecierpliwe oczekiwanie. Ale jego się nie bała. Wyczuwała, że nie chce jej skrzywdzić. Nie było w nim dystansu i zimnego, wyrachowanego pragnienia, których dotychczas doświadczała.
- Jesteś moją żoną, moją księżniczką. Nie bój się, będę delikatny. Będę cię pieścił i kochał. Nauczymy się miłości – szeptał do ucha, oswajając ją z dotykiem zachwyconych dłoni.
W silnych ramionach poczuła się bezpiecznie i nieco mniej dręczyło ją, co się stanie, gdy odkryje prawdę. Jego słowa, delikatnie przyspieszony oddech muskający szyję i lekkie drżenie przytulonego ciała sprawiły, że z zawstydzeniem, ale już bez strachu oddała mu usta. Była gotowa oddać resztę.
Bez wprawy, lecz i bez zbytniej nieporadności odpiął liczne haftki i porozwiązywał wstążki, taśmy i pętelki, by wreszcie móc cieszyć się jej nagością. Smukłe ciało wabiło i obiecywało.
Oboje utonęli w pachnącym i miękkim jedwabiu pościeli. Odważyła się przepędzić swoje obawy. Oddała się przyjemności intymnego bycia z mężczyzną. Miała nadzieję, że mimo wszystko to będzie jej mężczyzna. Upajała się zachwytem w jego roziskrzonych oczach, gdy smakował jej usta i gładką skórę. Odpowiadała mu, oczarowując jeszcze bardziej, drobnymi dłońmi i ciepłym językiem. 
Niecierpliwie zmierzał do przypieczętowania aktu. Chciał ją na to przygotować szczupłymi, delikatnymi palcami. Obawę przed poznaniem prawdy wziął za oznakę dziewiczego zażenowania.
- Nie bój się. Pragnę cię do szaleństwa, ale postaram się być delikatny. Przejdziemy to razem, wkroczymy w świat cielesnego piękna. – Wypowiedziane szeptem słowa uspokajały i rozpalały jednocześnie. Pomyślała, że co ma być, to będzie i że po raz pierwszy odda się mężczyźnie, którego właśnie pokochała. Rozsunęła odrobinę uda i zachęciła go, by sięgnął po szczęście, albo poznawszy prawdę, przepędził ją od siebie.
Jęknęła bardziej ze strachu, niż z bólu. Tak jak obiecywał, na początku był delikatny. Nie protestowała, więc zatracił się w elektryzujących i przyprawiających o zawrót głowy ruchach. Stały się intensywne, pospieszne, zmierzające do ostateczności. Osiągnął ją w euforii, może zbyt zachłannie, zbyt szybko.
- Kocham cię – szeptał, tuląc ją czule – mam nadzieję, że nie sprawiłem ci bólu. Przyznam się, że nie mam wprawy, to był mój pierwszy raz. – Uśmiechnął się całą twarzą, pełną miłości niezmąconej żadnymi wątpliwościami.
Odwzajemniła uśmiech, a w oczach zaszkliły się łzy wzruszenia i radości. Jednak dostała prezent. Po wszystkich upokorzeniach jakich do tej pory doświadczyła od mężczyzn, los postawił na jej drodze Księcia, zakochanego bez pamięci, szczerego, pozbawionego małostkowości i może nawet naiwnego. Nie miała wątpliwości, że nie powinna wyjawić mu prawdy. Zniszczyłaby siebie i jego.
Leżeli przytuleni, bliscy sobie tak, jak to możliwe tylko miedzy kochankami tuż po spełnieniu. Spojrzał ze zrozumieniem i mądrością, których wcześniej nie podejrzewała i cicho, żeby nie spłoszyć szczęścia, powiedział :
- Co było, już nie jest i nigdy nie wróci. Zaopiekuję się tobą. Chodź, czeka na nas kąpiel i całe życie.

wtorek, 19 maja 2015

Wycieczka rowerowa

Wiosna w pełni krasy kusiła do spędzania czasu na łonie natury soczystą zielenią, kwieciem i świeżymi zapachami.
Nie byłam nigdy zapaloną cyklistką. Dałam się jednak namówić grupce znajomych na weekendową wyprawę rowerową. Opracowano trasę, zabezpieczono sprzęt i prowiant, a nawet zarezerwowano nocleg dla całej naszej kilkunastoosobowej grupy, w przepięknie położonym gospodarstwie agroturystycznym nad czyściutkim jeziorem. Wyruszyliśmy wcześnie rano i z kilkoma odpoczynkowymi przerwami, mieliśmy tak pedałować ok. 90 km do Wiejskiego Zakątka, gdzie Pani Julia obiecała nam wikt i opiekę jak u mamy.
        Pierwsze kilkanaście kilometrów jechałam uskrzydlona przyrodą, pogodą i wesołym towarzystwem. Jechaliśmy głównie wiejskimi traktami, w większości polnymi, albo lasem. Rześkie jeszcze o tej porze roku powietrze pachniało, ptactwo uwijające się do życia konkurowało z brzęczeniem owadów i naszym przekomarzaniem się, zawsze zakończonym śmiechem.
Tętniło we mnie życie, piękne prostym szczęściem, radością, podniecające.  
Na ostatnim etapie wyznaczonej na pierwszy dzień trasy, który nie był już tak męczący, bo zapowiadał Panią Julię, stało się to, co w końcu stać się musiało. Złapałam gumę. Oczywiście w sakwach był niezbędny sprzęt i zapasowa opona. Tyle, że taki mieszczuch jak ja nie bardzo wiedział jak się zabrać do roboty, by jak najmniej opóźnić upragniony odpoczynek w Wiejskim Zakątku. Zostało nam raptem ok. 6 km. Za dużo na dojście na zmęczonych nogach, ale w sam raz, żeby odłączyć się od grupy, naprawić co trzeba i dojechać do nich tak szybko jak się da.
      Jeden ze znajomych rycersko zaofiarował pomoc i w sposób nie znoszący sprzeciwu postanowił zostać ze mną, wymienić oponę i jeszcze zmusić mnie do wyprzedzenia grupy. Grupa podjęła wyzwanie i odjechała, Jan zabrał się do roboty i po kwadransie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nie ujechaliśmy zbyt daleko, gdy odezwał się pierwszy złowieszczy grzmot. Zapowiadał burzę. Nawet słyszany z oddali, wzmagał adrenalinę i niepokój, ale także zadziwiająco pobudzał. Zerwał się gwałtowny wiatr, drażniący chłodem skórę i  straszący szumem drzew, chylących się nienaturalnie nad nami. Zapanował niemal mrok. 
Poczułam się przez ulotną chwilę jakbym przeskoczyła do innego, równoległego świata, a ta nagła zmiana aury nie była zwykłym zjawiskiem. Jakby właśnie teraz moje przeznaczenie wkroczyło na inną, tajemniczą drogę. To ulotne wrażenie nie budziło obawy, raczej zaciekawienie i szczególny rodzaj ślepego podążania za zapowiadającym się nieznanym. Podświadomie byłam zadowolona, że jestem tu i teraz właśnie z Janem.
Po chwili lunęło jak z przysłowiowego cebra. Byliśmy na drodze wijącej się skrajem lasu i malowniczych jeszcze przed chwilą pól. Nie było się gdzie schronić, więc w pośpiechu powyciągaliśmy z sakw peleryny przeciwdeszczowe, mając nadzieję na jako taką ochronę przed ulewą. Nie pomogły. Po chwili byliśmy już całkiem przemoczeni, a widoczność równała się zeru.
Jan cudem wypatrzył nieco głębiej w lesie rozpadającą się chatę lub stodołę. Pognaliśmy tam na złamanie karku, licząc na dach nad głową.
Zanim tam dotarłam, znowu poczułam, że świat zawiesił się w czasie i znaczeniu. Cudowne były strugi deszczu już nie tylko padające na mnie całą, lecz oblewające, wręcz oczyszczające, namaszczające.  
Zatrzymałam się w biegu, rozłożyłam ręce i poddałam twarz pieszczocie przyjemnie chłodnej ulewy i jeszcze mocniej poczułam, że żyję.
Jan pociągnął mnie za rękę i wpadliśmy do ciemnej rudery, z przeciekającymi resztkami dachu, ale jednak zapewniającej poczucie schronienia.
Zdyszani znaleźliśmy suchy jeszcze kąt. Resztki światła dziennego i mgła utworzona z ciepła i wilgoci uwiły mroczną scenerię, która na przekór okolicznościom zapowiadała fascynującą i ekscytującą przygodę. Pachniało niepowtarzalną chwilą, wyschniętym starym sianem, nadbutwiałym drewnem, dawną obecnością dzikich zwierząt, młodym jeszcze i pędzącym do dojrzałego lata lasem.
Doznawanie tego natłoku wrażeń w tej jednej, ulotnej chwili zakręciło mi w głowie i zamieszało w pragnieniach. Zrobiło mi się gorąco. Zdjęłam parującą pelerynę i poczułam się prawie naga. Pod spodem miałam tylko skąpą i cienką koszulkę, która teraz całkiem mokra przykleiła się do ciała, podkreślając każdą wypukłość. Jan spojrzał na mnie i spontanicznie, bez kontroli nad swą reakcją, niedwuznacznie zatrzymał wzrok na sterczącym pod cienkim materiałem biuście.
Zaczerwieniłam się na pewno, choć i tak nie było tego widać i z udawaną niefrasobliwością powiedziałam, że to z zimna.
Zawstydziliśmy się nieco oboje i zaczęliśmy paplać trzy po trzy o pogodzie, mylnej prognozie i pogrzebanych planach na wyprzedzenie grupy. Co chwilę zapadała niezręczna cisza, po której jedno z nas rozpaczliwie podejmowało słowotok.
Nagle, jakieś futrzaste stworzenie skrywające się w mroku, otarło się o moją stopę. Krzyknęłam i niemal w tej samej chwili grzmotnęło tuż nad resztkami dachu. Czar tajemnicy trochę zbladł, wyparty strachem. Poczułam nieodpartą potrzebę ukrycia się, intuicyjnie szukając bezpieczeństwa. Wpadłam z impetem w ramiona Jana. Przylgnęłam do niego drżąc. W głowie rozbrzmiewała absurdalna myśl - niech się coś stanie, niech wypełni się burza.
Jego ciało było równie mokre jak moje i równie oczekujące. I do tego pięknie pachniał mężczyzną, przygodą, zapewnieniem, że nic mi nie grozi, że stanie się to, co stać się musi.
Wyszeptałam Tobie też jest zimno?
Po chwili zaskoczenia, gdy zrozumiał, że przytulona do niego wyczułam jego podniecenie, roześmiał się szczerze.
Śmialiśmy się oboje, oplatając się nawzajem ramionami. Zrobiło mi się błogo, gorąco, wybuchowo. Jemu chyba też. On też pewnie wiedział, że musieliśmy znaleźć tę burzę.
     Objął zniewalająco męskimi dłońmi moją twarz i przyciągnął do gorących i wilgotnych ust. Niewinny, delikatny pocałunek z przymrużonymi oczami i kolejny ogłuszający grzmot. Już nie straszył. Podniecał. Przypieczętował.
Jan całował namiętnie, do utraty tchu. Oddawałam mu pocałunki tak naturalnie i chętnie, jakby tylko one istniały w tej chwili i jakby były zaplanowane od zawsze. Jego dłonie powędrowały ku szyi, uchwyciły władczo ramiona, pieszczotliwie dotarły do piersi.
Zdejmując ze mnie koszulkę mruknął Jest mokra, Ty jesteś mokra.
Wilgoć i zapach wiosennego lasu, doprawiony zapachem mężczyzny, oszałamiał. Jego ciepło, siła i magia zaparły mi dech. Byłam zdana na łaskę pożądania. Znowu poczułam, że odkrywam inny wymiar istnienia, które składa się z ulotnych mgnień.
Szepnął Jesteś świadomą siebie, zachwycającą kobietą, rozsiewasz i przyciągasz, pragnę Cię.
Gdzieś w zakamarkach tlącej się jedynie świadomości zaintrygowały mnie jego słowa i zapytałam
Co to znaczy ?
W odpowiedzi przygarnął mnie do siebie i poprowadził w kierunku resztek jakiejś konstrukcji drewnianej, ni to ławy, ni paśnika, o którą mnie oparł.
Władczym gestem zsunął moje spodenki i wąski sznureczek pod nimi. Zagarnął piersi w silne dłonie i językiem pieścił, drażnił, ssał. Niemal nie wystarczało czasu na oddech, myśli i rozsądek pognały precz, a ja tylko chciałam jeszcze i jeszcze.
Jego palce, coraz śmielsze, odnalazły moje najczulsze miejsce. Teraz już wilgotne i zapraszające. Tańczył w nim pobudzając i każąc zapomnieć o zawstydzeniu, to znów wycofywały się, sprawiając, że za nimi tęskniłam.
Nieskromnie powiedziałam czego pragnę i sięgnęłam między jego nogi po nabrzmiałość skrytą jeszcze w spodenkach. Głaskałam i ugniatałam coraz energiczniej, aż zapragnął spełnienia. Mocnym uchwytem usidlił moją dłoń i zatrzymał na chwilę. Dotknij go.
Zsunęłam powoli jego ubranie, kokietując spojrzeniem pośród mroku. Nie dotknęłam go jeszcze, tylko zbliżyłam do niego usta i owionęłam gorącym, pożądliwym oddechem, zmysłowym westchnieniem. Poczuł delikatnie szorstki język, a w odpowiedzi chwycił mnie za włosy i wyskamlał Chcę twoich ust.
Dałam mu je, gorące, zachłanne, nierealne i prawdziwe za razem. Czułam, że niebezpiecznie ożywa w ustach i że zaraz mnie utopi. On też to zrozumiał i ostatkiem woli odsunął się. Chcę poczuć jaka jesteś.
Zrozumiałam i nęcąc stanęłam do niego tyłem, a potem wypinając pośladki i nachylając się poszukałam oparcia na drewnianej konstrukcji. Weź mnie, poznaj mnie i zostań we mnie.
Zrobił to. Wchodził głęboko, niemal napastliwie zatrzymując na chwilę i wysuwał się prawie całkowicie. Powtarzał to w szaleńczo podniecającym rytmie. Trzymał mocno moje biodra, nadziewając je na siebie. Szybowałam. Pławiłam się w erotycznych doznaniach. Owiewała mnie ich perwersja ofiarowana mężczyźnie.
Szeptał moje imię z namaszczeniem zwiastującym dopełnienie. Podążyłam za nim. Unosiłam się wraz z jego pożądaniem, aż do wyładowania.
Błysk, mój krzyk i rozkosz, grzmot i jego tsunami we mnie, przypieczętowane dźwiękami spełnienia. A potem szeptane wyrazy czułości, podziękowania, radości, poczucie bliskości, naturalnego zespolenia ciał i odrobiny dusz.
      Leżeliśmy na bliżej nieokreślonej stercie czegoś wyschniętego i drapiącego, zmęczeni burzą, zaspokojeni, szczęśliwi.
Patrzyliśmy  sobie czule w oczy niczego nie obiecując. To tylko … burza. I nagle dopadająca oczywistość, że to już koniec, że powracam do dawnego równoległego życia.
Niespiesznie wyszliśmy na zalaną słońcem niewielką polankę, na której zostawiliśmy swoje rowery. Po niepogodzie nie było ni śladu. A może tylko na chwilę przysnęłam? Mogłoby tak być, gdyby nie cudowne oczy Jana.
        Po dotarciu do Zakątka, naigrywaniom naszych towarzyszy nie było końca.
Do dziś uważają żeśmy wymyślili burzę, żeby usprawiedliwić przegraną.

Pani Julia spojrzała na mnie przenikliwie i powiedziała Jesteś kobietą, świadomą, tu i teraz.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Chwile II


Na twarzy słońce i lekki powiew bezkresnej przestrzeni. Zamknięte oczy.
Nie byłam jeszcze gotowa, by dowiedzieć się gdzie jestem, gdzie mnie posłał los. Jeszcze nie wykiełkowało pytanie, skąd przybywam i dokąd zmierzam.
Powoli docierała do mnie świadomość, że jestem, że oddycham, że siedzę na żlebowym podłożu, skąpo porośniętym trawą, że oplatam ramionami kolana, wystawiam twarz ku słońcu. Dopiero się stałam. Ciepło, jasno, błogo.
Nie byłam sama. Moją twarz delikatnie objęły nieco szorstkie dłonie. Zaskoczenie nie pozwoliło mi zdecydować, czy to dobrze, czy raczej nie najlepiej. Zmusiłam się jednak, by nie przyspieszać, by pozwolić swobodnie stać się dalej.
Dłonie, delikatnie i niemal z pietyzmem, dotykały twarzy, jakby chciały poznać, zapamiętać i oswoić. Końce palców zaznaczały kształt, obrysowywały kontury oczu, nosa, podbródka, pieściły skraj włosów. Przyjemne, jak najukochańsza pieszczota.
Już miałam otworzyć oczy, gdy usłyszałam zmysłowy męski szept :
- Idealna twarz, taka przestrzenna, prawdziwa. Nie wiele jest takich twarzy.
Szept był pełen pasji, jakby właściciel męskich dłoni i jego tajemniczy sprawca, zamierzał za chwilę uczynić coś jeszcze bardziej intymnego.
Czekałam na pocałunek, który się jednak nie zdarzył.
Otworzyłam oczy i spojrzałam w zafascynowane nieobecne oblicze artysty. Po chwili dotarło do mnie, że nie było w nim czułości, tylko podziw dla piękna dzieła natury, obiektu natchnienia.
Patrzyłam, widziałam, postrzegałam.
Znalazłam się w górach. Spadło na mnie ostateczne piękno tego miejsca.
Szczyt, dla mnie szczyt mojego świata i dotychczasowego poznania. Twarde skaliste podłoże, z ledwo zakotwiczoną w nim kosodrzewiną, pachnącymi kurzem i słodyczą delikatnymi żółtymi kuklikami i sasankami o słonecznych środkach. Dookoła błękit.
W oddali zarysowane szczyty, podobnie piękne, bezimienne i ponadczasowe. Zapierające dech, wytyczające drogę w nieskończoność.
Po nieokreślonej chwili, na szlaku pojawili się inni ludzie. Wymieniliśmy przyjazne pozdrowienia i zwyczajowe kilka zdań.
Przybyłej grupie przewodził bardzo charakterystyczny mężczyzna, z tych prawdziwych twardzieli. Ogorzały górskim powietrzem, wysoki, przykuwający uwagę inteligentnym, żywym spojrzeniem, wiarygodny.
Krótko przystrzyżona, lekko szpakowata fryzura i luźny strój globtrotera, podkreślał naturalność i sprawiał, że on sam zdawał się elementem tego świata.
Musiał podświadomie dokonać oceny zdolności do samodzielnego przebycia szlaku, mojej i mojego towarzysza, a ta ocena nie wypadła najlepiej. Podszedł do nas, idealnie wpasowany w górski pejzaż i zaproponował :
- Możecie się do nas przyłączyć, pogoda może się w każdej chwili pogorszyć. Do schroniska jeszcze jakieś dwie godziny spokojnego zejścia. Pewnie i tak nie zdążmy zupełnie przed zachodem słońca. Powinniśmy zaraz ruszać w drogę.
Emanował spokojem. Pomyślałam, że z nim nic mi nie grozi, a zapewne pojawiłam się tu w jakimś celu.
I na swoje szczęście poszliśmy z grupą. Szlak w tej części okazał się niezbyt łatwy.
Od razu musieliśmy zejść kilka metrów trzymając się łańcuchów, a potem klamr, umieszczonych przez dobre duchy w surowej i budzącej respekt skale.
Starałam się nie nadawać zbyt wielkiego znaczenia widokowi ukazującemu się oczom. Skalna, wąska ścieżka, za którą rozpościerała się przepaść.
Tak dobrze, choć nieroztropnie, byłoby oderwać dłonie i stopy od podłoża, stać się częścią cudownie rześkiego i majestatycznego powietrza. Tyle, że nie poznałabym tajemnicy, celu mojej tu i teraz obecności.
Dalej nie było łatwiej. Kilkumetrowy wąski trawers przy skalnej ścianie, bez łańcuchów, wydawał się niepokonany. Nasz przewodnik pewnie na niego wkroczył, więc nie myśląc o strachu, poszłam za resztą grupy.
Doszliśmy do półki skalnej, prześliznęliśmy się pod nią i nie wiem skąd miałam w sobie wystarczającą odwagę, by zejść po niemal pionowej ścianie, z której w najtrudniej dostępnych miejscach sterczały zbawienne klamry.
Dotarliśmy do punktu widokowego. Adrenalina wzmocniła doznanie wywołane obrazem, zapachem i dotykiem wiatru. Byłam tu tylko drobinką wszechświata.
W przelocie wyłapałam wzrok przewodnika. Dostrzegł zachwyt i wzruszenie w moich oczach i uśmiechnął się ze zrozumieniem kogoś, kto obcuje z tym cudem na co dzień i wciąż nie wierzy, że w nim uczestniczy.
Nie pozwolił nam zbyt długo upajać się zapadającym już w szarówkę bezkresem. Tym bardziej, że powietrze stało się wilgotne, trochę nawet mżyło.
Poszliśmy dalej. Ręce i nogi ślizgały się po skośnie ułożonych płytach skalnych i tylko łańcuchy dawały nadzieję, że uda się zejść. Atmosfera aż zgęstniała od wysiłku i strachu.
Kiedy wreszcie zeszliśmy z niemal pionowej ściany, mięśnie drżały ze zmęczenia i niedowierzania. Zejście ze szczytu trwało ok godziny, lecz wydawało się ulotną chwilą.
Potem kroczyliśmy blisko skalnego, stromego koryta, którym wartko płynął strumyk, szumiąc delikatnie, szepcąc cichutko. Trzymaliśmy się obłaskawionych już łańcuchów. Wąskim żlebem pełnym głazów i kamieni doszliśmy do skalnego rumowiska, a potem już łatwo zeszliśmy wygodnym chodnikiem pośród traw, kamieni i kosodrzewiny. Wreszcie naszym oczom ukazał się nieruchomy majestatyczny staw, okolony wieńcem szczytów i skał, a w oddali zamajaczyło schronisko, pieczętując udane zejście, tuż po zachodzie słońca.
Pokonałam trudną trasę, pokonałam strach i nadal nie wiedziałam co tu robię.
Dotarliśmy w ciszy do schroniska, które klimatem zachwycało tak, jak jego otoczenie. Połączenie głazów i drewna, uformowane w przytulny budynek, do którego pasuje słowo najbezpieczniejsze w każdym języku, „Dom”.
Pachniał górskim powietrzem i dopiero wyjętym z pieca plackiem drożdżowym. Nie przeszkadzał nawet zapach turystycznych zmagań.
Dochodząc do budynku, zrównałam się z przewodnikiem, by mu podziękować. Uprzedził mnie i powiedział :
- Cieszę się, że przyszliście z nami. Gdybyście chcieli wybrać się na szlak jutro, to wczesnym rankiem wyruszam. Zapraszam.
Mówiąc to zatrzymał się i spojrzał mi w oczy, ze zrozumieniem, jakby wiedział więcej.
- Nie zdążyłam jeszcze podziękować za pomoc. Dziękuję – tylko tyle zdołałam powiedzieć, zapatrzona w oczy mężczyzny, bezkresne, niczym górski staw.
- Ignacy – przedstawił się z promiennym uśmiechem i wyciągniętą w przyjaznym geście ręką.
- Jena – odpowiedziałam bez namysłu, poznając w ten sposób swoje imię. Podałam mu rękę. Znalazłam się tu z jego powodu?
- Do zobaczenia rano – pożegnał się z lekkim ociąganiem i odszedł. Przy schodach obejrzał się jeszcze i pomachał wesoło. Odpowiedziałam gestem i uśmiechem przeznaczonym bardziej dla siebie, niż dla niego.
Mój towarzysz okazał się poznanym na szlaku piechurem, nie zupełnie przygotowanym na górskie warunki artystą, poszukującym doznań i natchnienia.
Weszliśmy do zatłoczonego schroniska. W każdym pomieszczeniu pełno było turystów i ich ekwipunku. W największej izbie przy długich, drewnianych stołach, tłoczyli się ludzie, ściśnięci na szerokich ławach, jedząc, pijąc, wesoło gawędząc i śmiejąc się radośnie.
Przy jednej ze ścian wybudowano ogromne kamienne palenisko. Żarzyły się w nim iskrzące węgielki, nad którymi na masywnej, żeliwnej kratownicy pieczono kiełbasy, mięsa i warzywa. Pachniało cudownie.
Wciśnięci na skraju jednej z ław, wypiliśmy po kubku wzmocnionej gorącej herby i posililiśmy się mięsem, zajadanym pyszną gęstą zupą.
Poczułam zmęczenie i nieodpartą chęć zawłaszczenia jakiegoś łóżka. Zagadnęłam sąsiada przy stole i zapytałam jak wynająć tu pokój. Zostałam sprowadzona na ziemię informacją, że wolnych pokoi z reguły tu nie ma. Jest ich raptem tylko kilkanaście. Większość turystów śpi po prostu na podłodze, tam gdzie znajdzie sobie miejsce i umości dowolne legowisko. Nikomu to jednak, jak się zdawało, nie przeszkadzało. Takie tu panują zwyczaje. Śpisz gdzie się da, nikt cię nie przegania.
Niezbyt to było pocieszające, bo nie dostrzegłam u nas żadnych rzeczy niezbędnych do umoszczenia choćby najskromniejszego posłania.
- Prześpimy się na schodach – stwierdził mój towarzysz, nie przejmując się zupełnie.
Turyści porozkładali śpiwory, koce, karimaty, kurtki i co kto jeszcze miał nadającego się na prowizoryczne łóżko. Na szczęście noce były teraz ciepłe i nie trzeba było mocno się okrywać. Zaanektowali każdą wolną przestrzeń podłogi w niemal wszystkich pomieszczeniach, zostawiając tylko ścieżki, by można było przejść nie depcząc śpiących.
Kilka osób ułożyło się, wtulając w siebie nawzajem, także na schodach wiodących na górną (sypialną) część schroniska. Znaleźliśmy tam jeszcze trochę miejsca dla siebie. Schody były dość wąskie i gdy ktoś był zmuszony się na nie wspiąć lub po nich zejść, musiał bardzo uważać, żeby innych nie podeptać.
Właśnie ułożyłam się w miarę wygodnie, z plecami opartymi o ścianę i głową wtuloną w wełniany sweter pożyczony przez dobrego samarytanina, gdy ktoś schodząc z góry zakłócał innym odpoczynek. Nikt nie miał mu tego za złe, wręcz przeciwnie, witano go przyjaźnie i zagadywano. Ja także podkuliłam nogi, by pozwolić mu swobodnie przejść.
Mimo półmroku dojrzałam znajomą twarz przewodnika i uśmiechnęłam się nieśmiało.
Zatrzymał się przy mnie i z lekkim wahaniem cicho powiedział :
- Chodź ze mną.
- Ale … stracę to miejsce – szeptałam coś nieskładnie.
-  Zaradzimy na to, weź rzeczy i chodź – proponował spokojnie, w sposób pewny, choć nie rozkazujący, z odrobiną pytania w głosie.
Kiedy zeszliśmy ze schodów, zarzucił sobie na ramię mój plecak, chwycił mnie za rękę i poprowadził korytarzem pełnym odpoczywających. Ktoś pozdrowił go słowami „Witaj braciszku”, a my kierowaliśmy się ku drzwiom z wyrytym napisem „Kaplica Św. Alberta”. Pomyślałam więc, że może Ignacy jest zakonnikiem, w góry pewnie chodzi bez habitu.
Weszliśmy cicho do kaplicy, w której tliło się nikłe światełko przy ołtarzu, ale okazało się, że nie jest ona celem naszej wędrówki po zakamarkach schroniska. Ignacy nie uczynił nawet znaku krzyża, tylko spokojnie, nadal trzymając mnie za rękę, poprowadził do niewidocznych prawie drzwi w przeciwległej ścianie. Wyszliśmy w ciemny i wąski korytarzyk.
- Nie bój się, trzymam Cię, żebyś się nie potknęła. Jeszcze chwila i będziemy na miejscu.
Przeszliśmy korytarz, na końcu którego, ukryty za wąskimi drzwiami, znajdował się niewielki pokoik. Ignacy otworzył drzwi wyciągniętym z kieszeni kluczem i uchylił nieznośnie skrzypiące. Wszedł pierwszy, bo wiedział jak się tam po ciemku poruszać. Zapalił lampkę stojącą na niewielkim stole i zaprosił mnie do środka.
To było bardzo małe i bardzo wypełnione pomieszczenie.
Prócz stołu i dwóch drewnianych krzeseł, mieściło się tam niezbyt szerokie łóżko, regał z upchniętymi do granic możliwości książkami, niewielka drewniana szafa i kolorowa drewniana skrzynia na domowe skarby. Na skrzyni stał laptop, sprzęt fotograficzny i inne cuda elektroniki, zapewne służące do odtwarzania muzyki. Na ścianach wisiały obrazy, w większości przedstawiające przepiękne górskie widoki, ale było też kilka portretów, charyzmatycznych twarzy.
- Rozgość się, to moja wilcza nora – zaśmiał się trochę speszony, jakby dopiero do niego dotarło, że może być coś niezręcznego w zaproszeniu nieznajomej do swojej enklawy – jeśli cię to krępuje, to mogę ci odstąpić mój pokój, prześpię się gdzie indziej.
- Nie, w żadnym razie. Nie boję się ciebie – uśmiechnęłam się, bo na prawdę był miły. Twardy facet w obliczu natury, lecz speszony przy dopiero poznanej kobiecie. Pożądane połączenie.
Znalazłam się tu i nie miałam wątpliwości, że go chcę. Intrygowało mnie, co nim kierowało, że mnie tu przyprowadził. Nie był mężczyzną poszukującym towarzystwa na noc. To nie taki klimat. Jednak byłam pewna, że już na szlaku mnie obserwował i coś nas ku sobie pchało. Dlatego tu jestem?
- Będziemy spać razem? – zapytałam bezpośrednio.
- Mam w skrzyni materac, śpiwór i koc. Prześpię się na podłodze przy łóżku.
- A jeśli cię zaproszę? Chciałabym spędzić noc w twoich ramionach – powiedziałam szczerze, sama tym zaskoczona.
- Ale … ja chrapię – wypalił zbity z tropu, usiłując nieudolnie zamknąć temat.
- Nie pozwolę ci. Będę się do ciebie przytulać, albo przegadamy całą noc. Powiedz szczerze, dlaczego mnie zabrałeś ze sobą.
- Nikogo bym nie zostawił na szlaku, kiedy widzę, że sam sobie nie poradzi. Byłaś tak beztroska, jakbyś się tu znalazła przypadkiem, a twój przyjaciel też chyba niewiele wie o górach – powiedział z przyganą.
- To wiem. Pytam dlaczego teraz mnie wziąłeś ze sobą.
Spojrzał mi w oczy, długo szukając w nich odpowiedzi.
- Dobrze, wszystko ci opowiem, ale najpierw napijemy się gorącej herbaty.
Wyciągnął spod stołu małą kuchenkę gazową, czajnik i butlę z wodą. Przygotowywał herbatę, a ja umościłam się na łóżku i przeglądałam zawartość swojego plecaka. Znalazłam w nim małą butelkę z etykietą „Śliwowica Łącka”.
- Czy to się nada do herbaty? – zapytałam zadowolona.
- Idealnie. Jeśli jest prawdziwa, to rarytas. Potrafi zamieszać w głowie i pokrzepić serce, albo odwrotnie.
Twardy mężczyzna nieco zmiękł. Stał się teraz bardziej otwarty i już niespeszony, dopasował się do mojego luzu, a może znalazł to czego szukał.
      Po pokoju rozszedł się zapach herbaty i mocnej śliwowicy. Ignacy przygotował napój rozgrzewający już po pierwszym łyku. Poczułam jak ciepło i dobry nastrój wlewają się do każdej cząsteczki. Sama czułam się jak iskierka i z iskrzącymi oczami uśmiechałam się do niego. Usadowiliśmy się wygodnie na łóżku zwróceni ku sobie, na jego przeciwległych końcach, oparci wygodnie, z parującymi kubkami w dłoniach. Ignacy wpatrywał się chwilę w moją twarz, jakby odczytując początek opowieści.
- Kocham góry odkąd pamiętam – rozpoczął – ratują mnie w trudnych życiowych sytuacjach. Gdy miałem kilkanaście lat, umarła moja mama. Ojciec przetrwał ból chodząc w góry. Zabierał mnie ze sobą, aż i ja je pokochałem.
Po chwili nienatrętnej ciszy, której nie śmiałam przerwać, opowiadał :
- Poznałem dziewczynę, którą bardzo polubiłem, a potem całym sercem pokochałem. Byliśmy stworzeni dla siebie, rozumieliśmy się bez słów, dawaliśmy sobie radość i oparcie, chciałem z nią spędzić życie. Nasz związek trwał niecały rok. Aż któregoś dnia … ona zniknęła. Do dziś nie wiem co się stało, czy żyje, gdzie jest, dlaczego. Minęło już parę długich lat, a ja wciąż szukam. Znowu uratowały mnie góry. Chciałem nawet zostać zakonnikiem, Albertynem, ale nie znalazłem w sobie wystarczającej wiary. Nie mogę dziękować Komukolwiek za stratę. Zostałem więc przewodnikiem górskim i tu żyję przez większą część roku, tu jestem.
Mówię ci o tym dlatego, że … jesteś, jak ta moja dziewczyna – powiedział to z trudem, jakby bał się wyrazić na głos myśli o jej braku.
- Co to znaczy, że jestem jak ona? Jestem do niej podobna, czy może poznaliście się w podobnych okolicznościach i coś ci się przypomniało – zaintrygowana poczułam, że  w jakiś sposób zbliżam się do wyjaśnienia tajemnicy, co nie pozwalało mi usiedzieć na miejscu.
- Wyglądasz jak ona, jak jej nieco starsza wersja. Masz taki sam głos, śmiech, gesty, poruszasz się podobnie, albo to tęsknota płata mi figla. Jesteś, tak jak ona bezpośrednia i spokojna. Mam wrażenie, że to ty, że wróciłaś – spojrzał teraz ze smutnym dystansem, skołowany niedorzeczną myślą.
- Przepraszam, trochę się zapędziłem. Rozstroiłem się jak mięczak. Nie mogłem się oprzeć pokusie, by znaleźć się blisko ciebie.
- Ignacy … to chyba nie możliwe – powiedziałam z niepewnym uśmiechem. Widział, że nie potraktowałam go jak szaleńca, że mu uwierzyłam, albo współczułam.
- Dość tych smutków, napijmy się jeszcze herbaty z prądem, a potem ty mi opowiesz o sobie.
- Nie mogę ci nic opowiedzieć – powiedziałam po prostu. Pewnie pomyślał, że nie chcę.
- Więc idziemy spać? Nadal chcesz się do mnie przytulać, żebym nie chrapał? – powiedział sucho, nadąsany.
- Chcę się z tobą kochać – powiedziałam patrząc mu w oczy, nie dając czasu na otrząśnięcie się z brzmienia tych słów i wkraczając w jego część łóżka.
- Ja też tego chcę – wyszeptał tylko, mimo zaskoczenia biorąc w dłonie moją twarz i przyciągając ją ku swojej.
Pocałowałam go delikatnie, smakując jego usta. Przyciągnął mnie do siebie i odpowiedział prawdziwym, namiętnym pocałunkiem. Nasze ręce oswajały się z czułością. Przestałam go na chwilę całować, odsunęłam się trochę i patrząc mu z pożądaniem w oczy, zdjęłam sweter. Powoli, guzik po guziku, rozpięłam koszulę, ukazując stanik, spod którego sterczały koniuszki pragnących piersi.
Patrzył z głodem w oczach. Zdjęłam z niego bluzę, a on koszulkę. Wtuliłam się, chłonęłam ciepło męskiego ciała i intrygujący zapach. Chciałam, by to trwało całą wieczność.
Położył mnie na łóżku odrzucając rozpiętą koszulę i stanik. Jego dłonie, dotyk, poznawanie i pieszczoty. Tylko to w tej chwili istniało. Smakował mnie niespiesznie, chcąc się delektować, a nie zaspokoić. Gdy dotarł do wciąż opinających mnie spodni, rozpiął je, lecz ich nie zsunął. Ujął moją dłoń, przez chwilę ssał koniuszki palców i tak zwilżone skierował miedzy moje uda. Zrozumiałam czego oczekuje i zaczęłam się pieścić. Palce błądziły delikatnie, szukając najczulszego miejsca, którego docenienie zapowiadało największą przyjemność. Poczułam się nieskromna i co raz bardziej chciałam być dla niego niegrzeczna. On w tym czasie patrzył, oczy zapadały w głębię nienasycenia. Patrząc, pieścił.
Byłam podniecona. Mój własny dotyk, jego zachęta i mroczne spojrzenie pobudzały z taką siłą, że za chwilę uniosłabym się na szczyt. Przerwałam pokaz i wymruczałam „To ciebie chcę”. Ujęłam jego dłoń i tak jak on przed chwilą, possałam koniuszki palców i wsunęłam je w wilgotną kobiecość. Wsuwał i wysuwał palec, rytmicznie, coraz szybciej, reagując na mój przyspieszony oddech i malującą się zapowiedź ekstazy na twarzy. Bez uprzedzenia przestał. Przytulił, namiętnie pocałował i wyszeptał do ucha „To jest piękne”.
Z iskierką w oku odszepnęłam, że w drugą stronę widok jest równie ekscytujący i rozpięłam mu rozporek, opuszczając tylko trochę spodnie i spodenki. Chwyciłam delikatnie jego dłoń i skierowałam do nabrzmiałej męskości, choć trudno było mi ukryć, że sama miałam na nią ochotę.
 - O nie - jęknął z udawanym sprzeciwem.
- O tak - nie dawałam za wygraną, śmiejąc się.
- O, nie, bo to nie ta ręka - roześmiał się szczerze, a potem ujął w lewą dłoń twardego siebie i przekonał nas oboje, jak fascynująco może wyglądać mężczyzna, w najintymniejszym pokazie dla swej wybranki.
To było bardzo zbliżające, przełamujące wszelkie zahamowania. Wreszcie, gdy nie mogłam już opanować chęci dotknięcia go, nie przerywając jego tańca solo, dotknęłam koniuszka językiem. Zaczęłam zagłębiać go w ustach, dopasowując się do rytmu ruchów dłoni.
Przerwał te pieszczoty, ujmując moją twarz i przytulając mnie czule.
Idealnie wyczuwając wzajemne pragnienia i mając ochotę na siebie tak wielką, że choćby chwilka czekania, byłaby męką, wyzbyliśmy się reszty ubrań i dopadliśmy siebie, spragnieni i ciekawi.
Głaskał i całował moje plecy, pośladki i uda. Rozsunęłam zachęcająco nogi. Wszedł we mnie bez zastanowienia, delikatnie ale stanowczo. Poruszał się powoli. Na każde jego wejście czekałam w zapowiedzi rosnącego podniecenia. Chciałam mocniej, chciałam szybciej, on to wiedział i mi umykał.
Ta zabawa podniecała z taką intensywnością, że kiedy wreszcie zatańczył w moim rytmie, już mnie nie powstrzymując, między nogami, w podbrzuszu, w krzyżu i wreszcie po całym ciele, rozlała się fala rozkoszy. Krzyczałam po raz pierwszy, zagryzając poduszkę, żeby nie postawić na nogi całego schroniska. Wiłam się pod jego cudownym ciężarem i gdyby nie uciekł w ostatniej sekundzie, to i on musiałby gryźć poduszkę.
Leżałam skulona na boku i drżałam w zapamiętanym jeszcze szczęściu. Ignacy tulił mnie, przyciskając moje plecy do torsu i umięśnionego brzucha, racząc dotykiem prężnej wciąż męskości. Głaskał moje ramiona i szeptał „Co się stało maleńka, no co się stało?”
Tak dobrze, tak cudownie. Może robiłam to pierwszy raz?
Uśmiechnęłam się do niego z tym odczuciem i wstałam, żeby poszukać wody. Napiłam się i podałam szklankę Ignacemu.
Wstał z łóżka, napił się i odwrócił mnie tyłem do siebie, zmuszając, żebym oparła ręce na stole. Rozsunął mi nieco nogi i wszedł we mnie, wypuszczając łyk wody na pochylone plecy. Chłodny strumyczek spłynął w miejsce, w którym byliśmy złączeni, co było dodatkowym, niespodziewanym bodźcem. Znowu wzlatywałam ku szczytom.
Szeptałam, że go chcę, żeby mnie zalał, żeby we mnie został. W rytmie tych szeptów on tańczył we mnie i jeszcze bardziej rozpalał, sam dążąc do spełnienia.
Jeszcze chwilka, jeszcze nie mógł się mną nacieszyć.
Usiadł na łóżku i wyciągniętą ręką zaprosił, bym go dosiadła. Patrząc mu głęboko w oczy, oplatałam go nogami i przyjęłam całego w głąb siebie, poruszając się by wniknął jeszcze głębiej. Przyciągał i odsuwał, i znowu przyciągał, panosząc się w środku. Otuliłam go ramionami i przylgnęłam. Przygarniał do granic wytrzymałości i kochał namiętnie, tak że po chwili krzyczał z rozkoszy w moje włosy, zalewając mnie tak jak chciałam i znowu doprowadzając do szaleństwa.
Pozwoliliśmy sobie tak trwać w uścisku nieobliczalną chwilę. Potem położyliśmy się obok siebie, patrząc i dziękując bez słów. Rozmawialiśmy jeszcze długo, aż zastał nas wczesny o tej porze roku świt.
Żartowałam, że niezłą gadkę przygotował na wyrwanie laski na jeden numerek. Ignacy, przekomarzał się, że taka gadka zasługuje na co najmniej dwa numerki i znowu zaczęliśmy baraszkować. Najpierw ze śmiechem, a potem pożądanie znowu dało znać o sobie i znowu podarowaliśmy sobie siebie nawzajem.
Po pełnym doznań zbliżeniu, jeszcze trwając w miłosnym splocie, przyznałam się, że nie wiem kim jestem, skąd się tu wzięłam i dokąd zmierzam. Na moment w jego oczach zagościł smutek i wspomnienie zadawnionej tęsknoty.
- Będę cię trzymał w ramionach. Porozmawiamy o tym jutro.
- Gdyby się okazało, że nie ma dla mnie jutra, będę cię szukała przez wszystkie dni czasu. Wiem, do kogo tu przybyłam, ale nie wiem skąd i dokąd moja droga prowadzi. Dobranoc. Do jutra, gdzieś, kiedyś.


sobota, 11 kwietnia 2015

Chwile I

I.

Morza, na każdym krańcu świata, mają swoje własne tętno, swoją intensywność, brzmienie pienistych fal, swoisty kolor, smak i zapach. Swoje wybrzeże i plażę.
Tutaj, gdziekolwiek to było, szum fal, spokojnym i jednostajnym szmerem, kołysał i drażnił.
Jasnobeżowy, trochę żółtawy piasek rozciągał się szerokim pasem, ograniczonym z jednej strony wysokimi uskokami wydm, tworzących małe piaszczyste fiordy, a z drugiej szarogranatowym bezkresem nieokiełznanej wody, falującej dość spokojnie pieniącymi się u brzegu grzywaczami.
Z toni, tuż przy brzegu, wystawały zielonkawe od glonów łby głazów, przytaszczone przez fale i porzucone co kilka metrów, jakby znaczące granicę, za którą już nie sięga władza człowieka nad potęgą natury.
Na mokrym skrawku piasku, oblewanym pieszczotliwie rytmicznymi pływami, któremu fale nie pozwalały wyschnąć na słońcu, łachami leżały drobne kamyczki, wśród których skrywały się kolorowe szkiełka wypolerowane wodą i piaskiem przez lata, a może nawet wieki. Mlecznobiałe, niebieskie, zielone, herbaciane i te najładniejsze, turkusowe.
Wydmy, niczym urwisko, odcinały się piaszczystą ścianą porośniętą gdzie nie gdzie młodymi krzewami i kępkami trawy. Na szczycie usiane były wysokimi i giętkimi na wietrze drzewami.
Za nimi rozciągał się las.
Słońce zawładnęło wczesnym popołudniem, ledwo rozgoniło mglistą wilgoć. Teraz częstowało blaskiem upalnym, konkurującym z orzeźwiającą, chłodniejszą bryzą przyniesioną od morza. Razem czyniły kąpiel słoneczną nie tylko znośną, lecz nawet błogą.
Szumiącemu przetaczaniu się fal towarzyszyło pokrzykiwanie mew. Poza tym cisza.
Jak okiem sięgnąć pusto, ani żywego ducha.
Dopiero po długiej chwili, na drewnianych, dość stromych, surowo ciosanych schodach, zainstalowanych jako zejście na plażę, ktoś się pojawił.
Postać, nie przyzwyczajona, ostrożnie zeszła po schodach, zsunęła klapki, by podrażnić stopy rozgrzanym piaskiem i poszła niespiesznie w prawo. Po krótkiej chwili marszu, ogarnęła wzrokiem tę część plaży i nikogo nie dostrzegłszy, zawróciła.
Na lewo od schodów było więcej ukrytych wydmowych załomów. W jednym z nich, oddychał na wietrze, wkopany w piasek parawan, tworzący maleńką enklawę, z trzech stron izolując ją od ciekawskich spojrzeń świata, z czwartej niemal przylegając do ściany wysokiej wydmy.
Obok parawanu na piasku leżał wyrzucony przez wodę ogromny korzeń, wypłukany aż do szarawej białości. Posłużył właścicielce parawanu za wieszak, na którym rozłożyła do wyschnięcia kolorowe bikini i plażowy ręcznik.
Młoda kobieta wstała, wynurzając się zza zasłony, przeciągając nagie ciało, nagrzane i już nieco zarumienione od słońca. Zaskoczona dostrzegła kierującego się w tę stronę mężczyznę.
Przez dłuższy czas miała plażę tylko dla siebie.
Zatrzymał się przy brzegu na wprost parawanu i wpatrywał się w widok niecodzienny, nawet na prawie bezludnej plaży.
Delikatnym skinieniem głowy przywitał się z nieznajomą. Ta z uprzejmym uśmiechem odpowiedziała także skinieniem. Jej wzrok padł na suszący się na korzeniu strój plażowy i nagle uprzytomniła sobie, że jest naga. Zawstydzona skryła się za parawanem.
Poczekał jeszcze chwilę, ale nie pojawiła się z ukrycia. Śmiejąc się w duchu, poszedł dalej. Zastanawiał się kim jest ta kobieta, czy podobnie jak on przyjechała w tę głuszę odpocząć od zgiełku codzienności, czy raczej mieszka tu na stałe.
Nie widział wyraźnie jej twarzy i całej postaci, ale to co zdążył zobaczyć, było nad wyraz atrakcyjne i wydawało mu się ponętne. Miał wrażenie, że w jakiś niewyjaśniony sposób ich spotkanie nie jest zrządzeniem przypadku. Mimo tego poszedł, myśląc, że co ma być to będzie.
Kilkukilometrowy spokojny spacer zaprowadził go do nieco większej miejscowości, teraz tętniącej turystycznym życiem, o czym świadczyła rzesza plażowiczów i zagospodarowane wybrzeże. Zszedł z plaży i w najbliższym barze zaspokoił pragnienie. Nie miał ochoty czekać w nieskończoność na podanie czegoś do jedzenia, a w tłumie turystów na to się zanosiło, więc postanowił, że wróci na swój prawie nieistniejący na wakacyjnej mapie skrawek wybrzeża.
U Szewcowej, prowadzącej sklep, bar, lodziarnię i ośrodek kultury w jednym, zamierzał zjeść domową zupę i pierogi lepione rękami jej córek.
Przyjeżdżał tu na wakacje już kilka kolejnych lat i czuł się jak u siebie. Tak też go traktowano, jak swojego. Stołował się u Szewców, robił u nich zakupy, pił piwo wieczorami, przychodził na imprezy organizowane dla turystów, choć nie był specjalnie towarzyski. Znalazł ten zakątek, gdy potrzebował drastycznej zmiany otoczenia. Zatęsknienia za swoim górskim światem. Nic nie działa na wyobraźnię lepiej i nic nie napawa natchnieniem bardziej, niż nostalgia i tęsknota.
Początkowo wynajmował pokój u jednego z kilkunastu stałych mieszkańców wsi. Wreszcie jednak doszedł do wniosku, że to idealne miejsce, by co jakiś czas nabrać dystansu do życia.
Skorzystał z okazji i kupił wraz z kilkoma znajomymi wygodny lokal wakacyjny. Był to jeden z kilkudziesięciu apartamentów powstałych z przebudowanych budynków gospodarskich, tworzących coś na kształt osiedla, nazywanego przez wszystkich Osadą. Przyjeżdżał  głównie latem, często razem z pozostałymi. Tym razem był sam i dopiero za kilka dni para przyjaciół miała do niego dołączyć. Czerpał więc z uroków samotności ile się da, w szczęśliwie niedostrzeżonym przez cywilizację miejscu.
Centrum u Szewców mieściło się na skraju lasu, przez który niespełna kilometrowa ścieżka prowadziła do plaży. Wracając ze spaceru zaszedł na obiad i został zaproszony na wieczorne karaoke, z czego skorzystać obiecał córce Szewcowej.
Popracował trochę u siebie. Nawet w zapomnianej morskiej wiosce istnieją dobrodziejstwa internetu. Po małym odświeżeniu, wybrał się na wieczorną imprezę. Przez cały dzień wracał do niego obraz nagiej nieznajomej. Szedł i zastanawiał się, czy ją tam spotka i czy rozpozna.
         Już z oddali słychać było kiepską wersję popularnych utworów ostatnio atakujących uszy słuchaczy w radio, wspieraną głosami bawiących się. Postanowił wypić piwo, może dwa, pocieszyć się niezbyt bliskim towarzystwem innych ludzi i wrócić do siebie. Może uda mu się ustalić kim jest nieznajoma, o której nie mógł zapomnieć.
Przy drewnianych ławach ustawionych pod zadaszeniem, zgromadzili się tłumnie zapewne wszyscy aktualni mieszkańcy wioski. Było licznie, gwarno i wesoło. Pomyślał,że to raczej niecodzienny widok, nawet latem.
Zaglądał w kobiece twarze, próbując rozpoznać dziewczynę z plaży. Doszedł do wniosku, że jej nie pozna, nawet jeśli tu jest. To, co zobaczył i na czym skupił uwagę, a niewątpliwie nie była to twarz, teraz nie było odkryte.
Zamówił piwo i znalazł miejsce na uboczu, wdając się w niezobowiązującą pogawędkę z jednym z mieszkańców Osady. Rozmowa nie bardzo się kleiła. Czuł się pobudzony, a jego myśli cały wieczór krążyły wokół damskich atrybutów, nęcących latem i wywołujących niedwuznaczną tęsknotę. Ostatnimi czasy za dużo pracował, nie spotykał się z kobietami, żadnej nie poświęcając większej uwagi. Teraz dotarło do niego, że jest sam. Właściwie dlaczego nie miałby spróbować zakosztować przyjemnego towarzystwa płci pięknej. Nawiązywanie kontaktów nie sprawiało mu nigdy trudności, jeśli tylko miał na to ochotę.
Zwrócił szczególną uwagę na jedną z młodych kobiet, dokazujących wesoło przy karaoke i piwie. Nie była klasyczną pięknością, lecz przyciągała męską uwagę. Zwykłe dżinsy i koszulka, na którą narzuciła fantazyjną skórzaną kamizelkę, nie skrywały proporcji apetycznego ciała. Miała jasne włosy, jasną cerę, teraz odrobinę muśniętą opalenizną i cudownie błękitne oczy. Szczery śmiech i zmysłowy głos kokietowały bezwiednie, niebezpiecznie.
Zerkał na nią niepostrzeżenie i obserwował, jak dobrze się bawi w towarzystwie koleżanek. Nie miał odwagi zaczepić jej, choć miałby na to wielką ochotę. Wyłapała jego wzrok, ale szybko odwrócił głowę, udając przypadkowość spojrzenia i brak zainteresowania. Od razu pożałował.
Wreszcie towarzystwo zaczęło się rozchodzić na kwatery. Poszła także jasnowłosa dziewczyna ze swymi przyjaciółkami. Dopił piwo i ruszył w pewnej odległości za nimi. Zadowolony stwierdził, że idą w kierunku Osady. Przyspieszył nico kroku, zmniejszając dystans do gromadki kobiet.
W sposób niezamierzony usłyszał fragment ich roześmianej rozmowy. Wynikało z niej, że idą tylko po ręczniki, a potem zamierzają wykąpać się w nocnym morzu.
Pomyślał, że to niezbyt mądry pomysł. Po piwie, w nocy, same. Nie mógł im tego powiedzieć. Wyszedłby na starego zgreda i podsłuchiwacza, a poza tym, nic mu do tego.
Gdy wrócił do siebie, rozsiadł się wygodnie w fotelu i próbował zrelaksować się serfując po internecie. Myśli jednak nadal uciekały do tajemniczej dziewczyny. A jeśli coś jej się stanie? Nie darowałby sobie swojej obojętności.
Chwycił cieplejszą bluzę, wiedząc, że nad samym morzem może być chłodno, mimo wyjątkowo ciepłej nocy i wyszedł na nocną eskapadę. Już sam spacer o tej porze był szaleństwem, a co dopiero jego cel, podglądanie kąpiących się kobiet.
Niezbyt przekonany do tego, co robi, ruszył jednak szybkim krokiem, by nie dać sobie czasu na zrezygnowanie.
Noc była nie tylko ciepła, ale i wyjątkowo jasna. Na bezchmurnym i usianym gwiazdami niebie królował okrągły księżyc. U Szewcowej już posprzątano i pogaszono światła.
Wszedł w las i nawet tu, wśród wysokich drzew, dziki dukt wiodący ku plaży majaczył wystarczająco, by bezpiecznie iść. Gdy na ostatniej prostej części ścieżki, już z daleka odbijało się jaśniejące gwieździste niebo, a pod nim granatowe morze, słyszalne brzmienie szumiących fal przekonało go, że nocny spacer okazał się bardzo dobrym pomysłem. Czuł się zrelaksowany i spokojny, ale też przyjemnie podniecony rozmyślaniem o nagiej dziewczynie.
Zszedł po drewnianych schodach, teraz trochę śliskich od nocnej wilgoci, wpadając w jeszcze nie całkiem wychłodzony piasek. Spore fale burzyły się i głośno szumiały rozbijając się o brzeg. Przez chwilę wpatrywał się w ciemność rozproszoną blaskiem księżyca i nasłuchiwał, próbując wyłowić kobiece odgłosy z brzmienia nocnego morza. Poszedł w prawo, skąd, jak mu się wydawało, słyszał śmiech i radosne pokrzykiwania.
Nie mylił się, były tam. Weszły do wody blisko brzegu i dawały się smagać wysokim grzywom, trzymając się za ręce i przeskakując pieniste bicze. Krzyczały przy tym w euforii, piszczały chłostane zimną wodą.
Jedna z nich stała przy brzegu. Aparatem z dużym obiektywem i dość silną lampą błyskową usiłowała robić zdjęcia. W chwili błysku lampy można było dostrzec nieco wyraźniej postacie kąpiących się kobiet.
Były całkiem nagie. Dokazywały wśród wzburzonej piany. Pozowały do nocnych zdjęć, wyginając ponętnie mokre ciała, przytulając się nieprzyzwoicie jedna do drugiej, albo obdarowując się intrygującymi pocałunkami i erotycznym dotykiem. Blask księżyca odbijał się od wynurzających się z wody nagich ciał, sprawiając że wyglądały jak boginki albo syreny, kuszące obserwujących.
Gdy to spostrzegł, stojąc nieco na uboczu, poczuł podniecenie.
Nie chciał stać tu jak podglądacz, więc podszedł bliżej, tak żeby kobieta na brzegu mogła zauważyć jego obecność. Znał ją, to była właścicielka większości apartamentów, które razem z mężem wynajmowała turystom. Zajmowała się sprawami organizacyjnymi w Osadzie, pełniąc w niej niejako funkcję zarządcy, dlatego miał z nią kontakt. Uważał ją za bardzo miłą, kompetentną i do tego piękną kobietę.
Podszedł, widoczny z oddali, żeby jej nie przestraszyć i przywitał się.
- Widział pan jakie szalone? - odpowiedziała ze śmiechem.
- A pani nie szaleje z koleżankami? – zagadnął równie wesoło.
- Ktoś musi je pilnować i padło, jak zwykle, na mnie – mówiła to z rozbawieniem.
- Mogę panią zastąpić jeśli miałaby pani ochotę do nich dołączyć.
- Dziękuję ale mam za dużo rozsądku i za mało piwa w sobie – musiała krzyczeć, żeby jej głos dotarł przez szumiące fale.
Dwie kobiety wybiegły z wody parskając. Zobaczywszy go, zawahały się przez moment i dopadły ręczników leżących na piasku. Trzecia jeszcze dawała się kołysać falom. Stała z rozpostartymi ramionami i odchyloną głową oczekując na uderzenie, a w chwili gdy ono następowało śmiała się radośnie i oczyszczająco. Mimo przynaglających nawoływań koleżanek, nie zamierzała jeszcze kończyć kąpieli. Odkrzyknęła, że mogą sobie już iść, że ona do nich dołączy jak się nacieszy.
Otulone ręcznikami trzęsły się z zimna, wychłodzone morską, nocną wodą. Po chwili stwierdziły, że rzeczywiście już pójdą. Ta, która ich pilnowała, była w rozterce. Nie chciała, żeby poszły same przez las, ale nie mogła zostawić koleżanki pławiącej się jeszcze w wodzie.
Zaproponował rozwiązanie, oferując się na opiekuna kąpiącej i obiecując, że całą i zdrową przyprowadzi do domu. Trzy kobiety, nie doczekawszy się wyjścia z wody największej amatorki fal, poszły więc, zostawiając ją pod opieką sąsiada z Osady.
Podszedł bliżej. Gdy go zobaczyła, wpatrywała się chwilę, zapominając, że jest naga.
To było jak deja vu. Uświadomiwszy sobie podobieństwo okoliczności poprzedniego spotkania, kucnęła pospiesznie, otulając się ramionami i kryjąc swą nagą postać w falach. Parskając powiedziała z wyrzutem :
- Znowu świecę przy tobie golizną. Mógłbyś łaskawie zamknąć oczy i podać mi ręcznik?
- Widok jest zbyt atrakcyjny, żeby się go dobrowolnie pozbawić, a poza tym nie da się tego zrobić z zamkniętymi oczami – odpowiedział ze śmiechem i zaczepką w głosie.
- W takim razie wyskakuj z ciuchów i właź do wody, będziemy kwita – odpowiedziała równie zaczepnie.
- Nie mogę, obiecałem, że będę cię pilnował i doprowadzę całą i zdrową do przyjaciółek – kontynuował przekomarzanie.
- Też coś! Nie ułatwię ci tego pilnowania, chyba, że jednak tu wejdziesz – krzyknęła przez huk wody i wskoczyła, chcąc popłynąć pod fale.
Przestraszył się, gdy mu zniknęła z oczu i nie namyślając się ani chwili zrzucił bluzę, koszulkę i spodnie, wskakując jednocześnie w pieniącą się wodę. Była zimna, lodowata. Ciało odmawiało posłuszeństwa, ale gdy po chwili przyzwyczaiło się do chłodu, było już całkiem przyjemnie.
Dostrzegł z ulgą postać dziewczyny przeskakującej przez fale, stojącej do niego tyłem, zanurzonej poniżej pasa. Podszedł do niej i chwytając ją w ramiona powiedział trochę rozdrażniony, a trochę podkręcony sytuacją :
- Niegrzeczna ty, jeszcze mi się utopisz.
Odwróciła się do niego twarzą, wciąż trzymana w ramionach. Przez moment wpatrywali się w swoje oczy walcząc z mrokiem, zdając sobie sprawę z niecodzienności i wyjątkowości chwili. Mimo chłodu i wytrącających z równowagi fal, chciał ją tak trzymać i nie myśleć o niczym. Sterczące z zimna piersi muskały jego skórę i podniecały wyobraźnię, wtulone w niego kobiece ciało idealnie odpowiadało jego ramionom.
- Jesteś zziębnięta, muszę cię ogrzać, chodź – wyszeptał muskając mokre kosmyki jasnych włosów.
Trzymając za rękę, brnąc przez wzburzone morze, poprowadził dziewczynę ku leżącemu na plaży ręcznikowi. Okrył ją, a w jego gestach było tyle delikatności i opiekuńczości, że onieśmielona mogła się im tylko poddać, tracąc chwilowo chęć do słownych utarczek.  Rozcierał jej plecy i ramiona, by się rozgrzała.
Ciemność już odrobinę ustępowała, anonsując świt. Dziewczyna spostrzegła, że jej towarzysz, wskakując do wody nie pozbył się bokserek. Znowu stała przed nim naga, tym razem skryta pod ręcznikiem.
Jakby czytając w jej myślach, zdjął bez skrępowania mokre spodenki i wykręcił je ze słonej wody. Podała mu swój ręcznik, uznając, że panujące resztki mroku skrywają dostatecznie, a może prowokując demonstracyjnym brakiem zawstydzenia.
Zaskoczył ją, przytulając się mokrym ciałem, okrywając ręcznikiem i przyciągając do siebie. Spoglądał w rozszerzone oczy i odczytał ni pytanie, ni wątpliwości, czy nie zapędziła się zanadto w tym trochę udawanym wyzwoleniu.
Miał ochotę ją pocałować, ale tego nie zrobił, sam nie wiedział dlaczego.
Okrył ją swoją ciepłą bluzą, sięgającą niczym sukienka po kolana, a sam włożył koszulkę i spodnie.
- Teraz możemy wyruszyć na wyprawę – powiedział odzyskując poczucie, że jest we właściwym miejscu i czasie z właściwą osobą.
- Nie mam w zwyczaju pałętać się z nieznajomymi – odzyskała rezon dziewczyna.
- Nie jestem nieznajomym, tylko opiekunem. Trochę nieokrzesanym. Nie przedstawiłem się, a przecież poznaliśmy się już dość … blisko. Ignacy – skłonił się teatralnie na przywitanie.
- Jena – podała mu dłoń, wchodząc w rolę - Teraz pozwolę się odprowadzić.
Szli plażą, kierując się ku schodom, na leśną drogę prowadzącą do Osady. Nie wiele się odzywali, lecz ciepły dotyk dłoni trzymającej dłoń, wystarczał za słowa.
Czuł, że mógłby się odważyć i wziąć ją w ramiona, całować, kochać. Spoglądała na niego, był tego pewien, z iskrą w oku. Też go chciała.
Weszli w las, gdzie królował jeszcze mrok, jakby skryci przed oczyma świtu i morza. Intuicyjnie przylgnęli do siebie. Nie komentując pragnień odnaleźli swe usta. Słone, słodkie, gorące, łapczywe, budzące pożądanie.
Całował ją stęskniony, złakniony kobiety i złakniony jej samej, jakby ukrytej w zakamarkach pamięci, mieszkającej w marzeniach, bliskiej i znanej, lecz przecież obcej i nie odkrytej. Choć to raczej niemożliwe, czuł, że byli sobie przeznaczeni, kiedyś, gdzieś. Chciał jej.
Ona patrzyła mu w oczy, nie kalając chwili skrępowaniem, gotowa pójść za nim aż na szczyt.
Był jej bliski i nie miało znaczenia, że ledwo poznany.
Ustami i złaknionym językiem zmywał z niej morski smak. Poznawał mapę jej ciała. Szyję osadzoną między wystającymi obojczykami, jędrne piersi, gibką kibić, uniesione w rozkoszy ramiona, smukłe dłonie o elektryzującym dotyku i plecy jak opoka. Język odnalazł słonawą słodycz umieszczoną pomiędzy zgrabnymi udami.
Ona, oparta o skleconą z drewna poręcz oddzielającą las od wydm, rozchyliła nieco uda, ułatwiając dostęp cudownym pieszczotom.  Odkrywał smak jej tajemnicy i nagromadzony w kobiecych krągłościach erotyzm, gotowy do wyzwolenia.
Nie ukrywała przyjemności jaką jej sprawiał. Szum fal zagłuszał głośno wyrażany zachwyt. Krzyczała jego imię jak zaklęcie.
Kiedy spojrzał jej w oczy, ich barwa upodobniła się do granatu morza i sprawiła, że stały się równie bezkresne, zapraszające do zanurzenia się w nich.
Hipnotyzując spojrzeniem, zbliżyła usta do jego ust, a dłoniom pozwoliła na poznawanie pragnącego męskiego ciała. Szukały miejsca, w którym skupiło się to pragnienie i oczekiwanie spełnienia, odzwierciedlające projekcje otumanionego erotyzmem umysłu.
Znalazła i bezwstydnie chwyciła. Otrzymała w zamian jęk obezwładniającej żądzy.
Znacząc językiem ścieżkę przez tors i brzuch, dotarła tam, gdzie znajduje się moc i słabość mężczyzny. Poznawała koniuszkiem języka, od nasady aż do wilgotnego, idealnie gładkiego zwieńczenia. Ostrożnymi ruchami zagłębiała tę moc w ustach, coraz głębiej i coraz śmielej, a on czuł, że może oddać jej wszystko, co ma najcenniejszego, oddać jej siebie. Sprawiła, że chciał przestać się kontrolować.
Zatopił dłonie w jasnych włosach i delikatnie przyciągał ją, pragnąc zniewolenia, a po chwili wstrzymywał jej usta i język, dając do zrozumienia, że jest gotowy do najgorętszych męskich doznań.
Razem z szumiącymi falami szeptał, że jej pragnie. Wiedziała. Odpowiedziała spojrzeniem pełnym potwierdzenia. Znowu znalazła oparcie na drewnianej poręczy i przyjęła go w swoje ciepło tak chętnie, że nie mogła nie wtórować brzmieniu nocnego morza.
Podążała za nim dopasowanymi ruchami, poddając się pchnięciom, przyspieszonemu oddechowi omiatającemu szyję i skraj karku.
Wchodził w nią całym sobą, głęboko, najgłębiej, zawłaszczając i wypełniając. Pobudzał najczulsze miejsce dziewczyny. W chwili, gdy od tego miejsca, spełnienie popłynęło potężną falą, po całym jej ciele, nie mógł już zatrzymać ekstazy i dał się ponieść, pozwolił sobie na eksplozję. Zalał ją i poczuł się szczęśliwy, czując na sobie także jej szczęście.
Obdarowali się nawzajem i wtuleni, zatrzymali czas, aż zauważyli, że nastaje świt. Świt dla nich.
Korzystając z jedynej i niepowtarzalnej okazji, wrócili na plażę i zaskoczyli wstające zza horyzontu słońce, przeciągające się po nocy.

Ich wschód słońca. Pierwszy, a może ostatni.