czwartek, 9 listopada 2017

Przeznaczenie

Znowu korek, na co najmniej dwadzieścia minut. Zrzędzę.

Spokojnie, codziennie o tej porze droga do pracy jest zakorkowana. Dziś jest piękny ranek. W taki ranek zrzędzenia nie ma.
O, jaki miły kierowca, wpuścił mnie. Mrugam światłami w podziękowaniu.

Za późno wyjechałam, to nie powinno się zdarzyć.

I co z tego? Spóźnię się. Normalna rzecz, ludzie się przecież czasem spóźniają. Nie muszę być zawsze perfekcyjna i poukładana. Chodząca solidność. Tylko radość i szczęście się liczą, naprawdę.

Od kiedy?

Od dzisiaj. Ach, jak te drzewa nabrały pięknych kolorów jesieni, potarganych wiatrem. Usłyszeć szelest pod idącymi w świat stopami i poczuć zapach trawy, mchu, grzybów. Wystawić twarz w dal i dać się ponieść. Do tej pory nie lubiłam jesieni.

Nie ma słońca, jest mokro, przejmująco, pochmurno i ponuro. Nie ma radości.

Jest. Przecież to jesień. Taka ma być. Mokra, napęczniała, piękna. Pachnąca niepokojąco. O tak, niepokojąco. On też pachniał wczoraj niepokojąco. I urzekająco. Wącham swój szalik, na którym zostawił swój zapach. Uruchamiam tym wspomnienia, abstrakcyjne obrazy minionej nocy. Woń wywołująca ciarki na skórze. Do zapachu dorzucam spojrzenie. Ciepłe, wesołe, zaciekawione i zapraszające. Jednocześnie bystre i przenikliwe. Pod takim spojrzeniem topi się wszelka hardość i budzi pożądanie. Chcę pokazać tylko prawdę. Nie warto nakładać żadnych masek, bo nie wiem, jaka maska byłaby właściwa. Bo czuję, że chcę stanąć twarzą w twarz ze sobą i z nim. Bo to dobra okazja, żeby nie zacząć niczego udawać. Pozwoliłam zdjąć z siebie sukienkę. Jego oczy nie zawstydzały, podniecały, rzucały na szalę to, co było dawniej. Sprawiały, że znowu byłam piękna, uwodziłam. Podjęłam grę z wrednym życiem.

Wielkie rzeczy. Przeleciał mnie, wypieprzył, wyruchał, zafundował orgazm, nie jeden. Może nawet i był czuły. Ma dobrą intuicję, wiedział czego akurat chciałam i z ochotą mi to dawał. Kochał się ze mną. Tak jak lubię. Ale niech nie myśli, że już jestem na jego skinienie. Nic z tego. Postanowiłam przecież, że nie będzie żadnych związków więcej. O kilka ran za dużo. Znowu kłótnie, czekanie na łaskawe opuszczenie nothig box´a, wpuszczenie do świata złamanego kutasa, rezygnowanie z siebie, niszczenie resztek poczucia wartości, uleganie złudzeniom, rozczarowanie. Przeżyłam, co przeżyłam i na tym koniec. Zostały fizyczne potrzeby, które, proszę bardzo, może od czasu do czasu z nim zaspokoję. Nic ponad to.
Czemu oni się tak wleką. I jeszcze mi zajeżdża drogę, kretyn!

Po co te nerwy, pewnie też się spieszy do pracy, dlatego się wyrywa do przodu.
Pamiętał mnie, choć nie widzieliśmy się dwadzieścia pięć lat. Nie jestem tą samą dziewczyną, a on mnie poznał. Nie przyznałam się, że wciąż pamiętam i że byłam zakochana. Przez te lata nie zmienił się jego uśmiech i głos. Nadal brzmi czysto i męsko. Przymykam oczy i słyszę zmysłowy szept. Głęboki, poruszający, podniecony rytmem naszych splecionych ciał. Nęci miłosnymi zaklęciami, aż nieskromnie przyjmuję go w siebie i zachęcam, by mnie wziął mocno, teraz, natychmiast. Dotyka łagodnie moich piersi, gdy galopuję na nim, bezwstydnie poruszając coraz szybciej biodrami oplecionymi silnymi męskimi dłońmi. Słyszę go za sobą, dopychana władczo wypełniającą mnie od tyłu nabuzowaną męskością. Przechodzi w głośny oddech wymykającego się spod kontroli pożądania, w urywaną zapowiedź, a potem jęk upragnionego spełnienia. Kiedyś też słyszałam go między nogami.

Byłam młodym dziewczęciem. Co z tego, że był moim pierwszym facetem, że to z nim stałam się kobietą. Spotykaliśmy się przez kilka miesięcy. Zwierzęco dopadaliśmy do swoich ust, nabrzmiałych, zaczerwienionych i tkliwych od młodzieńczych, namiętnych pocałunków. Pozwalaliśmy dłoniom stopniowo poznawać pieszczoty. Niespiesznie, a potem coraz odważniej przekraczaliśmy granice nastoletniego wstydu. Zachłannie pieścił młodziutki biust, zakradał się nieśmiałymi jeszcze palcami między moje uda i usłyszał pierwszy jęk rozkoszy. Zachęcał niepewną dziewczęcą dłoń, by wślizgiwała się pod jego spodnie i po chwili ruchliwej, tętniącej wręcz obecności, czuła wybuchającą, gorącą wilgoć. Pewnego wieczoru odwiózł mnie do opuszczonego o tej porze roku pensjonatu, w którym dopiero co zamieszkałam. Wtedy po raz pierwszy nie poprzestaliśmy na niewinnym obmacywaniu się. Drżąc lekko, rozłożyłam przed nim nogi, a on kilkoma mocnymi pchnięciami i imponującą porcją prawiczej spermy, stał się moim pierwszym kochankiem. Tym jedynym, dla mnie jedynej. Tak myślałam. Życie zdecydowało inaczej. Zniknęliśmy. Każde w innym mieście. Zostało kilka listów, zgubionych w kolejnych przeprowadzkach.

To nie jest najważniejsze, że wciąż ma szczupłą lecz silną sylwetkę, że jest wysoki, wyprostowany, przystojny. Że niebieskoszare oczy płoną głodem życia, a szpakowate, krótko ostrzyżone włosy i wydatny nos dopełniają intrygującego wizerunku.
Nawet nie to, że poznał mnie po dwudziestu pięciu latach, gdy przypadkiem wpadliśmy na siebie przy kasie w markecie i że podczas przyjacielskiej kolacji, którą zaproponował, a która nie była randką, oboje z przyjemnością flirtowaliśmy. To był flirt na najwyższym poziomie napięcia. Intelektu ze zwierzęcym erotyzmem.
Ważne jest to, że chce mi się śpiewać, tańczyć, pisać, czekać na niego, chce mi się wszystkiego. Czuję, że jestem i świadomie chcę być. Wydobywam się z byle do lata, byle do świąt, z dnia za dniem.

Ciekawe jak długo? Jestem, bo jego chuć, sprężysty i jednocześnie miękki język będzie dopieszczać moje usta, sterczące sutki i mokrą cipkę, będzie zaskakiwać niepowtarzalnymi orgazmami? Będzie ujeżdżał jak narowistą klacz. Wkładał w mokrą, głodną dziurkę nabrzmiałego członka, w najbardziej wyuzdanych pozycjach. Raz szybciej, raz wolniej, raz mocniej, raz delikatniej. Szeptał przy tym sprośnie, rozkazywał, przymilał się, jęczał, krzyczał, śmiał się. Upajał się tłumionymi pomrukami. Będzie kolekcjonerem moich uniesień. Ile razy jeszcze to zrobi z entuzjazmem? A co jeśli się okaże, że jak każdy facet, ma między nogami tylko wielką, sztywną chęć egoistycznego zaspokojenia własnej samczej żądzy? Po prostu będzie tak, jak było do tej pory. Znowu przyjdzie bezbarwność.

Czekał na mnie. Wierzę mu. Przeznaczenie istnieje. Te dwadzieścia pięć lat, to tylko przerwa w szczęściu.

Naiwność granicząca z głupotą.

I co z tego, że to naiwne? Poznała go naiwna dziewczyna, którą widocznie wciąż jestem. Która mogłaby mu urodzić piątkę dzieci, albo dwóch synów. Wybaczyć mu zdradę i zdradzać jego. Kochać jednak, kochać, mimo wszystko. Spełniać wspólnie najdziksze fantazje. Pieścić językiem jego wzwód jednocześnie z językiem innej kobiety. Wielbić ustami jego męskość, dosiadając innego i czując jego eksplodujące nasienie.  Mimo wszystko kochać i być kochaną. To wszystko może się zdarzyć. To jest właśnie najważniejsze. Chcę spróbować. Z nim się nie boję. Czekałam. Przeznaczenie.

         Co ma być, to będzie.
O matko! Jedzie prosto na mnie! Nie mam gdzie uciec! Mętlik w głowie, twarze, obrazy, głosy, żal. Już nie strach. Niedowierzanie. Jak w zwolnionym tempie zbliża się ogromny TIR. Huk, szarpnięcie, ucisk, ból, trzask i zgrzyt. Cisza…

Żyję?

Przeznaczenie.







niedziela, 23 kwietnia 2017

Pierwszy raz


Nagle wszystko zatonęło w gęstej ciszy. Do końca wybrzmiał ostatni erotyczny akord spełnienia, a potem szeptem wyznanej miłości. W ciszy zamieszkało zaskoczenie.
- Nie patrz tak na mnie.
- Jak?
- Jakbyś nie mogąc się powstrzymać zlizał śmietankę, a teraz wiesz, że pobrudziłeś sobie wąsy.
- Dla tej śmietanki dałbym sobie nawet zgolić wąsy.
- Masz rację, przepraszam. Tylko… bez nich nie byłbyś już tym kocurem.
Słowa sztylety jeszcze nie raniły ale niebezpiecznie w nas igrały.
Ciepłe, kochane ciało, na wyciągnięcie ręki, wciąż pachniało otumaniającą fizycznością i mamiącymi emocjami, udającymi tak upragnione spełnienie. Tylko sięgnąć i przytulić. Trudno się tej pokusie oprzeć.
Powstrzymał ją strach, że może on się odsunie albo, co gorsze, uzbroi się w uprzejmą rezerwę. Schowa mnie w swoich silnych ramionach, bo tak wypada. Będzie wyciszał wyrzuty sumienia.
Leżałam wtulona i nie patrzyłam mu w oczy. Nie znalazłam jakichkolwiek słów, które warto było wypowiedzieć.
Czułam na sobie jego wzrok i próbowałam zgadnąć, co się w nim kryje.
Głaskał delikatnie moje wciąż napięte plecy. W pachnącej chucią ciszy. Bałam się, że to tylko mój zapach, nie jego. Że gdy spojrzę w jego oczy, znajdę słabość, niepewność, może nawet żal, złość na siebie za to, że wreszcie uległ chwili.
- Wyrwało ci się, że mnie … To było naprawdę do mnie, czy do niej w wyobraźni? - Nie ugryzłam się w język i słowa wyleciały jak z procy, nie bacząc, że aż stężałam ze strachu przed odpowiedzią.
- Nie wiedziałaś co czuję? A ty? Odpowiedziałaś tym samym.
            Marzyłam o tej chwili. W wyobraźni stworzyłam już tysiące scenariuszy.
Kochaliśmy się w nocy nad wzburzonym morzem. 
W jeziorze, muskani chłodną wodą, nago zanurzeni w niej i w sobie nawzajem. 
Pieściliśmy się na leśnej polanie i w rozpadającym się szałasie, gdy podczas wycieczki rowerowej złapała nas letnia ulewa. 
W górskim schronisku o świcie. 
U mnie w biurze i u niego w pracy na biurku. 
Na stojąco, siedząco, leżąco. 
Całowałam, ssałam i lizałam jego, a on odpowiadał w dwójnasób. 
Wchodził we mnie gwałtownie, wygłodniały i spuszczał się niemal natychmiast, doprowadzając mnie do potężnych orgazmów. 
Innym razem penetrował kawałek po kawałku, spokojnie, z pietyzmem. Ciało i duszę.
Zawsze królowały jego oczy, pilnie strzeżona brama do myśli i uczuć. Niesamowite. Nawet gdy zmęczone, czy smutne, nigdy nie były matowe, nigdy nie brakowało w nich pasji, nie wygasał ich żar. Nic nie robił na pół gwizdka, wszystko całym sobą. Te oczy fascynowały, uzależniały, budziły obawę i podpuszczały do brawurowego skoku głową w dół. 
Co ma być, to będzie. Nic nie zdarza się przypadkiem, bez przyczyny i znaczenia.
            Leżałam i z odrętwiałym sercem zastanawiałam się, dlaczego nie umiem się cieszyć spełnieniem tych marzeń.
W sferze fantazji były tylko jednowymiarowymi obrazami, namalowanymi soczystymi, jaskrawymi barwami. Nie widać było cieni. Siedziały w ukryciu i nie kazały myśleć i odczuwać. Skupiałam się na wyimaginowanym doświadczaniu radości, zaspokajaniu zmysłowych pragnień. Wątpliwości jeszcze się nie urodziły, a co najmniej nie dojrzały.
Teraz było zupełnie odwrotnie. Wszystkie zmysły, w jednej chwili, zostały jakby uwięzione. Chłodne myśli pozostały osamotnione, a wszystko powoli stawało się czarno - białe.       
Może tak wyglądają wyrzuty sumienia.
- A jeśli zaszłam w ciążę? Nie myślałeś o tym. Nie wiesz, że w takich chwilach kobiety też nie myślą?
- To dobrze, zostawisz męża i będziesz ze mną.
Zaskoczył mnie. Nie słowami, ale łagodnością i naiwną nadzieją w oczach. 
Znowu te jego oczy. Czarowały, wybijały z utartego rytmu myślenia.
- A ona?
- Nie martw się, na pewno nie zaszłaś w ciążę. – Powiedział głośno. – Chociaż chciałbym – ledwie usłyszałam wyszeptane słowa.
Miał taki sam mętlik w głowie. Nie przyznawał się do tego.
Powinnam uwolnić się z tych ciepłych ramion i po ostatnim czułym pocałunku odejść. W pokręconych myślach i w uczuciach jednak znowu budziła się kobieta. Motyle od nowa zaczęły swój nieprzyzwoity pląs. Jeszcze intensywniej poczułam zapach mężczyzny, jego pożądania, swojego pragnienia i nadziei na wspólne spełnienie.
Dłonie muskające moje plecy już nie próbowały koić. Stały się zaproszeniem. Wtuliłam się w niego mocniej, odganiając wątpliwości. Poczułam na brzuchu jak się pręży i pulsuje, domagając się akceptacji i dowodu na to, że nie ma granic. Chwyciłam go w dłoń i zaczęłam taniec, już nie mając żadnych dylematów. Cichy, zachęcający jęk i szeptane miłosne zaklęcia, przyzwalały, oswajały rzeczywistość z nim.
Tak szczere pragnienia nie mogły kryć w sobie zła. Szczęście jest jedynym celem, dla którego warto żyć, a w tej chwili czułam się szczęśliwa.
Między moimi nogami pląsały już nie tylko motyle. Panoszyły się tam jego cudowne, elektryzująco sprawne palce.
Gdy byliśmy już bardzo wysoko, jedno podążając za drugim, odwrócił mnie i napierając wszedł stanowczo i władczo. Przegonił wszystkie smutki, zdarł maskę, uwolnił od udawanej przed sobą skromności. Wchodził głęboko, spazmatycznie. Wpychał się, jakby chciał wniknąć cały, znaleźć się wewnątrz i zawładnąć naszym wszechświatem. Pozwalałam mu na to, prosiłam o więcej. Dał mi wszystko, czego w tej chwili pożądałam. Siebie.
Płakałam. Łzy miały smak smutku ostatniego spotkania, choć to nasze, intymne było pierwsze. Miały kolor zachwytu, piękna i euforii niedozwolonego spełnienia. Były oznaką poddania się nierozumianym regułom, ustalanym przez wieki w społeczeństwie sztucznie narzuconego porządku. Zasadom, których sensu w tej chwili nie rozumiałam, ale miałam nadzieję, że jest bardzo ważny. Jeśli tego sensu nie znajdę, to odrzucenie jego miłości i pozwolenie mu na odrzucenie mojej, wypełni mnie pustką.

Będę szukać, aż znajdę. Kiedyś, gdzieś, jego. 

sobota, 18 lutego 2017

Lustro


         Tylko nagła potrzeba jest w stanie mnie wyciągnąć do galerii handlowej, weekendowej mekki mieszczuchów. Tym razem potrzeba miała na imię Ola. Moja najserdeczniejsza przyjaciółka.
Zostawiłyśmy samochód na górnym parkingu i zjechałyśmy w dół ruchomymi schodami.
- Tak marudziłaś, a tu popatrz, prawie pusto – stwierdziła nieco zdziwiona Ola, rozglądając się po wyludnionych alejkach.
- Masz rację, nie jest źle. Kawa, czy od razu sklepy?
- Och, czarna, mocna z kardamonem i konicznie serniczek – powiedziała ciągnąc mnie za rękaw w kierunku kafejki.
W kawiarni, której szklane ściany nie zapewniały przytulności, pozwalając w zamian na obserwowanie kręcących się po galerii ludzi, było niewielu klientów. Zamówiłyśmy po kawie i kawałek sernika z dwoma widelczykami, przekonując jedna drugą, że taka odrobina słodyczy nie zaszkodzi.
- Patrzę rano w lustro i myślę, że nie jest źle – powiedziała Ola, z łobuzerskimi ognikami w oczach. Pasowały do jej pogodnej natury, ale tym razem tylko zwodziły. Wyczułam ledwie uchwytną szczyptę goryczy w jej głosie.
- Nie może być, przecież nie dalej jak wczoraj wkurzałaś się, że nie wchodzisz w te grafitowe spodnie – odpowiedziałam z uśmiechem.
- Kupiłam większe i wyglądam w nich obłędnie – powiedziała z nieco udawaną ironią, demonstracyjnie wkładając do ust kawałek puszystego sernika – mmmm, ale pycha – delektowała się z rozanieleniem na twarzy.
Ola była bardzo atrakcyjną kobietą. Twarz o proporcjonalnych, miłych dla oka rysach, zawsze świeża, lekko brzoskwiniowa cera i zielonkawe, inteligentne oczy, perfekcyjnie podkreślone dyskretnym makijażem, przyciągały uwagę tak mężczyzn, jak i kobiet. Niezbyt wysoka, o apetycznej figurze, poruszała się z wyjątkową gracją. W jej strojach widać było fantazję i klasę. Emanowała poczuciem niezależności i spełnienia. Nie tylko wygląd ale i poczucie humoru, roztaczane zawsze z wielką swobodą, przyciągały do niej jak magnes. Ujmowała otwartością każdego rozmówcę. Czasem dość zadziorną, niepostrzeżenie zmieniającą się w niekontrolowane kokietowanie.
- Mów, o co chodzi – powiedziałam rozsiadając się na miękkiej sofie obok Oli.
Wpatrywałam się z oczekiwaniem na wyjaśnienie, co naprawdę ją gnębi. Chciałam poznać prawdziwy powód dzisiejszego wyjścia z domu.
Młodziutka kelnerka, z przemiłym uśmiechem zaproponowała jeszcze jeden sernik. Popatrzyłyśmy na siebie i ze śmiechem przyjęłyśmy dokładkę.
- Tylko ty to widzisz. Jestem przecież wesoła i wyluzowana, ale ty wiesz, że coś mnie gryzie – powiedziała niepewnie. Iskierki w oczach trochę przygasły.
- Dwadzieścia lat szczerości do bólu w najbardziej zwariowanych sytuacjach na coś się przydaje. Czyżby nadchodziła wiosna? – zapytałam i po jej minie poznałam, że trafiłam w sedno.
Hasło „nadchodzi wiosna” było zrozumiałym tylko dla nas komunikatem, że ma się ochotę na flirt, że pojawił się ktoś intrygujący, a umysł i ciało potrzebują potwierdzenia kobiecej atrakcyjności. Pragnienie wiosny samo w sobie nie było niczym złym i niebezpiecznym. Jeśli nie wymykało się spod kontroli, oddziaływało pozytywnie na poczucie wartości, poprawiało samopoczucie. Jeśli zaczynało się jednak wymykać, wtedy wkraczała przyjaciółka i przywoływała do porządku. Taki miałyśmy układ. Nie raz jedna drugiej przemawiała do rozumu.
- Zadzwonił dziś do mnie Artur i poczułam, że…, no, że nie jestem jednak zimna – powiedziała szczerze zawstydzona.
- Pewnie, że nie jesteś. A kto to jest Artur? – zapytałam zaciekawiona i czujna.
- Mechanik, który serwisuje mój samochód. Młody, przystojny, inteligentny, empatyczny, wrażliwy… Bardzo prawdopodobne, że nie jest dupkiem. Ależ mi się z nim rozmawiało, aż musiałam wyhamować – mówiła z ożywieniem i na chwilę zniknął cień z jej oczu.
- Oto, co potrafi zdziałać miła rozmowa. Skąd więc przygnębienie? Coś narozrabiałaś? – drążyłam.
- Jeszcze nie. Umówiłam się na kawę i chyba żałuję.– Czekała na moją reakcję. Wiedziała, że jeśli uznam, że się zagalopowała, potrafię ją sprowadzić na ziemię. Nie powiedziałam jednak nic.
- Ciekawe co powiedziałaby Wisłocka na mój problem – teraz mówiła z nieukrywaną już goryczą.
- Kawa to jeszcze nie zdrada, a na twój problem jest tylko jedna rada. Powinnaś z nim wreszcie zacząć rozmawiać. – Mówiłam trochę ostrzejszym tonem, choć powodem tego była raczej obawa, niż irytacja.
- Musiałabym się przyznać, że przez dwadzieścia pięć lat było mi źle. Ty byś to zrobiła swojemu mężowi?- odgryzła się.
- Nie czekałabym na to ćwierć wieku – powiedziałam złośliwie i zaraz tego pożałowałam – przepraszam maleńka. Ty go znasz najlepiej. Wiem, że go kochasz, że jest dobrym człowiekiem i na swój sposób okazuje ci, że ty też jesteś dla niego najważniejsza. Ale jeśli nie zrobisz czegoś z tymi sprawami, to kolejne dwadzieścia pięć lat będą do bani, albo wreszcie urwiesz się z łańcucha i stracisz to swoje udane życie. – Tłumaczyłam łagodnie, z troską.
- Tak, masz rację. Tyle, że nie potrafię z nim o tym rozmawiać. Jak mam mu powiedzieć, że trzy minuty to dla mnie za krótko, żeby dojść. Gdziekolwiek. Nigdy nie byliśmy w kwestiach łóżkowych otwarci tak jak ty i Grzegorz. Gdybym kiedyś wiedziała, że to takie ważne…
- Coś wymyślimy. Chodź, szpilki i kiecki czekają – powiedziałam, chcąc przegnać jej rozterki. Gestem pokazałam kelnerce, że skończyłyśmy.
Zapłaciłyśmy, podziękowałyśmy i zapewniłyśmy, że serniczek był bardzo smaczny. Pożegnał nas miły dziewczęcy uśmiech i zaproszenie na następną wizytę w kawiarni.
       W sklepach także nie było zbyt wielu ludzi, co tym bardziej dziwiło, zważywszy na  zapełniony parking. Pewnie o tej porze wszyscy siedzieli na górze w strefie barów szybkiej obsługi, pizzerii i restauracji.
Szłyśmy główną aleją, patrząc na witryny sklepowe, komentując od czasu do czasu, co nam się podobało. Z głośników sączyła się nienahalna muzyka, przerywana od czasu do czasu reklamami. Oświetlenie idealnie podkreślało witryny butików, zachęcając do wejścia.
Minęłyśmy dwoje eleganckich i zadbanych ludzi w sile wieku. Kobieta wyglądała na  sześćdziesiąt kilka lat, mężczyzna trochę młodziej. Wiedziałam jednak, że jest starszy. Powiedział dzień dobry miłym głosem, patrząc mi prosto w oczy, jakby porozumiewawczo. Odpowiedziałam uprzejmie, trochę spłoszona. Miałam nadzieję, że ten jego wzrok nie wywołał u mnie rumieńców i że idąca obok niego kobieta nic nie zauważyła.
- Co on się tak w ciebie wgapiał? Wypatrzyłam go już z daleka i daję słowo, że pożerał cię oczami. – Ola zapytała i dopiero gdy na mnie spojrzała, zrozumiała, że znał mnie nieco lepiej, niżby na  to wskazywało zdawkowe „dzień dobry”.
- To wielki N, pamiętasz? – powiedziałam zmieszana, bo Ola dokładnie znała historię wielkiego N, którą raczej nie należało się chwalić.
- Nie mów! A to pewnie jego żona. Pamiętasz jak zadzwoniłam do ciebie udając ją? – zapytała dobrze się bawiąc moim zmieszaniem. Wykorzystała okazję, by się odgryźć za przytyki do tajemnic jej alkowy.
- Do dziś dziwię się, że nie padłam trupem jak odebrałam ten telefon, ty dowcipna wredoto. Oczywiście czułam się winna. Nie pomyślałam nawet, że nie mogła o nas wiedzieć. Swoją drogą on jest nadal przystojny – powiedziałam trochę zmiękczona tym wspomnieniem.
- Dlaczego tobie zawsze trafiają się fajni faceci, a do mnie lgną same zarozumiałe dupki? – mówiła nie ukrywając zazdrości. Taka zazdrość jednak nie bolała.
- Limit dupków wyczerpałam już dawno. A może moje dupki lepiej udają, a ja nie dochodzę do etapu konfrontacji? – zastanawiałam się zupełnie poważnie.
- Może. Popatrz jaka super bielizna. I jest promocja. Wejdziemy? – Ola urwała temat facetów, przeskakując natychmiast, w sposób prawie niemożliwy w tryb zakupowy. Była w swoim żywiole. Pomyślałam, że właśnie tego jej trzeba, zwłaszcza dobrej bielizny pobudzającej fantazję. Nie ma chyba faceta, na którego nie zadziałałby pokaz damskich fatałaszków wykonany przez ponętną kobietę, nawet gdy tą kobietą jest własna żona.
- Dobrze, to może być pierwszy krok do twojej idealnej sypialni. Właź. – Popchnęłam ją lekko w kierunku salonu z bielizną, bo mimo początkowego entuzjazmu, nie spieszyła się, żeby tam wejść.
        Przy drzwiach niemal się zapierała, żebym jej tam nie wepchnęła. Spojrzałam do środka i zrozumiałam co ją tak zastopowało. Za kontuarem stał młody, dość przystojny mężczyzna. Facet jako sprzedawca w salonie bielizny, był raczej czymś niecodziennym i peszącym.
- I co z tego – szepnęłam jej do ucha. – Zabawimy się tak jak zwykle. Pamiętasz co robimy na parkiecie z niechcianymi adoratorami? Jeśli ten podejdzie niefachowo, zrobimy z nim to samo. – Otworzyłam drzwi i wepchnęłam ją do środka, wchodząc tuż za nią. Po zawstydzeniu nie było na jej twarzy już nawet śladu. Obudziłam prawdziwego wampa.
- Dzień dobry panu – powiedziała Ola pewnym siebie, zalotnym głosem. – Potrzebujemy pięknej bielizny, podkreślającej atuty i ukrywającej mankamenty.
-  Dzień dobry, zapraszam. Jestem pewien, że u pań nie będzie czego ukrywać – powiedział uprzejmie, z nutką flirtu w głosie, nie przekraczając granic dobrego smaku i nie zniechęcając. Jak ona to robi? Wystarczy, że się odezwie i już wszyscy faceci z nią flirtują.
Sprzedawca podszedł do ściany, na której na specjalnym wieszaku wyeksponowano bieliznę. Ułożono ją kolorami, fasonami i fakturą materiału. Biustonosze miękkie, usztywniane, z push-up, lub bez, balkonetki, bardotki, koronkowe, muślinowe albo bawełniane, białe, czarne lub w innych kolorach, wszystkie wisiały równiutkimi rzędami, ciesząc oczy nie tylko kobiecej części klienteli. Tuż pod biustonoszami wisiały pasujące do nich stringi, figi, spodenki, sloggi i inne damskie majtki, a dalej podwiązki, pasy do pończoch i same pończochy.
- Proszę mi powiedzieć który fason i kolor by odpowiadał każdej z pań. Potem dobierzemy rozmiary. – Sprzedawca spojrzał oceniając nasze figury, lecz nie sprawiło to nieprzyjemnego wrażenia. Było po prostu profesjonalne. Pomyślałam, że to trudna sztuka, którą opanował do perfekcji.
Miał na imię Maciej, jak głosiła plakietka przypięta do jego koszuli. Mówił dość pewnie, lecz nie tłamsił klientek swą obecnością. Było dla mnie zaskakujące, że jego płeć nie przeszkadzała w doradzaniu i pomocy przy dobieraniu garderoby nakładanej przecież bezpośrednio na nagie ciało. Był mężczyzną, o którym na pierwszy rzut oka nie powiedziałoby się, że jest wyjątkowo atrakcyjny. Miał jednak w oczach i głosie coś przyciągającego, a doskonale dobrane perfumy wabiły kobiety i dawały im poczucie luksusu, na który wszystkie chcą sobie pozwolić. Każdy jego ruch, każe słowo i spojrzenie zapewniały, że jesteśmy tu najważniejsze i trafiłyśmy w najlepsze ręce.
Moją uwagę zwróciły przede wszystkich właśnie jego dłonie. Oczywiście pięknie wypielęgnowane, ale nie to było ich najważniejszym atutem. Były miękkie, elastyczne i skądś wiedziałam, że są czułe tak, jak tylko mogą być czułe dłonie mężczyzny. Z trudem oparłam się pokusie, żeby ich dotknąć, a jeszcze chętniej zapleść w nie swoje i sprawdzić jak na siebie zareagują.
- Ten czerwony jest zbyt oczywisty, jak myślisz? – zapytała mnie Ola przeglądając ekspozycję.
Jej oczy rozbłysły. Nie miałam pewności czy na myśl o jej mężu, czy może zapach i niekwestionowany czar pana Macieja tak na nią podziałał.
- Masz rację. Ty wiesz najlepiej, ale wydaje mi się, że do twojego Adama pasuje ta butelkowa zieleń. Zobacz i jest pięknie wykończony. – Powiedziałam poważnie, skupiona na jej potrzebach.
- Do Adama? A nie powinno to do mnie pasować?– zaśmiała się, filuternie zerkając na pana Macieja – wyobrażasz sobie jak on by w tym wyglądał ? – teraz już obie, ulegając własnej wyobraźni, śmiałyśmy się niemal do łez.
- Do pani pasowałby ten, moim zdaniem oczywiście. – Pan Maciej sięgnął nieco wyżej i zdjął z wieszaka intensywnie fioletowy komplet składający się z krótkiego gorsecika i delikatnie wyciętych spodenek w tym samym kolorze, wykonanych z takiej samej koronki.
- Cudo. Ma pan oko. Ale żeby się na darmo nie rozbierać proszę jeszcze o coś na co dzień, czarnego, w kolorze skóry i w granacie. – Ola już się całkowicie wyluzowała i płeć Macieja stała się zupełnie nieistotna.
Z zaskoczeniem stwierdziłam, że nie jest to nieistotne dla mnie. Maciej miał coś intrygującego w sobie. Gdy nasze spojrzenia się spotykały, miałam wrażenie, że nie były pozbawione zainteresowania wykraczającego poza relacje sprzedawcy z klientką. Jakby się ze mną przekomarzał. Byłam zadowolona, że to nie ja jestem tu osobą zdecydowaną na zakupy i że całe zainteresowanie skierowane jest na Olę.
- Pani proponuję ten błękit. Będzie podkreślał niespotykaną barwę oczu. – Maciej odezwał się cicho i spokojnie, ale patrzył mi prosto w oczy z takim wyrazem, jakby odgadł moje myśli.
- Chyba nie chce mi się dziś nic przymierzać – próbowałam się wykręcić.
- Mała, no coś ty? Pamiętasz coś mi gadała jak tu wchodziłyśmy? Nie mam zamiaru sama się przebierać. Tak, tak, ten błękit jest idealny dla ciebie. Pan ma bardzo dobre oko.
- Tysiące powtórzeń, szanowna pani – odpowiedział Maciej dowcipnie.
Tym mnie rozbroił. Śmiałyśmy się głośno, przypominając sobie pewnego znajomego z czasów studenckich, który w podrywach używał tego powiedzonka.
- Dobrze. To skoro pan jest takim dobrym obserwatorem, to może jeszcze nam pan rozmiary dobierze? – zapytałam przekornie.
- Oczywiście. U pani będzie 70 C – powiedział oglądając Olę od stóp do głów, choć przecież już to zrobił, gdy tylko tu weszłyśmy – a u pani 75 D jak sądzę – mówił bez żadnego skrępowania wpatrując się w mój biust. W oczach tańczyły iskierki rozbawienia i delikatnej zaczepki.
- Niezły pan jest. W takim razie idziemy do przebieralni, a pan będzie nam przynosił po kolei komplety do przymierzenia – powiedziałam podejmując wyzwanie. Chciał zaczepki, to będzie ją miał. Taki był pewien siebie? Zobaczymy, kto się będzie lepiej bawił. 
Ola od razu wyczuła, że mam chęć z facetem poigrać i momentalnie weszła w rolę, biorąc mnie za rękę i rozkołysanym krokiem wiodąc do przebieralni.
- Proszę kochana. – Powiedziała, zabarwiając głos odrobiną bezwstydności. Otworzyła wahadłowe drzwi do przebieralni i zaakcentowała nasze wspólne wejście do niej.
Drzwi sięgały lekko ponad nasze głowy. Ponad nimi była wolna przestrzeń. Ktoś wyższy mógł zajrzeć do przebieralni, albo zobaczyć co się w niej dzieje w lustrze zajmującym całą ścianę naprzeciwko nich. Było to dość obszerne pomieszczenie, w którym swobodnie mogło się zmieścić kilka osób. Przy bocznej ścianie po prawej stronie stał niski szezlong, a nad nim wisiały stylowe wieszaki na ubrania. Po lewej stronie stał mały, przylegający do ściany stolik na żeliwnej nodze, wykutej na kształt drapieżnych pazurów. Na stoliku stała butelka wody i dwie wysokie szklanki. Oświetlenie było dyskretnie przyciemnione, lecz włącznik zapewniał płynne zwiększenie jego intensywności. Z ukrytych głośników sączyła się spokojna muzyka. Całość sprawiała bardzo ekskluzywne wrażenie, tak jak reszta salonu.
Zaczęłyśmy się powoli rozbierać, paplając, podśmiewując się i fantazjując na temat happeningu, który mogłybyśmy tu urządzić dla pana Macieja, żeby go wreszcie zawstydzić. Ola zdjęła sweterek i stała w opinającej biust koszulce bez rękawów, spod której przebijała koronka stanika. Zachęcała mnie, żebym zdjęła koszulę, mimo że pod nią był już tylko cieniutki stanik. Poprzestałam na rozpięciu wszystkich guzików.
- Może już nam pan podać bieliznę do zmierzenia – zawołała naturalnie, bez żadnego zażenowania.
Zanim jej słowa wybrzmiały, nad wahadłowymi drzwiami ukazała się głowa Macieja, który ponad nimi podał nam wybrane koronkowe cuda. Musiał stać tuż przy przebieralni. Pewnie wszystko słyszał, a może nawet widział.
To mnie podkręciło do jeszcze bardziej bezpruderyjnego zachowania. Nie czekając, aż głowa Macieja zniknie, zaczęłam przeciągając każdą chwilę, zdejmować koszulę, przelotnie spoglądając w lustro, w którym wciąż widziałam jego oczy. Ola, nie speszona, takim samym powolnym ruchem, odpięła guziki od spodni i ponętnie poruszając biodrami zaczęła je zsuwać. Spojrzała w lustro, a potem nad drzwi, ale głowy Macieja już nie było. Wybuchłyśmy śmiechem i przyklepałyśmy sobie piątkę, myśląc że wreszcie udało się go zawstydzić.
Stałam w spodniach i staniku. Zapatrzyłam się na rozbierającą się Olę. Ona, nie zwracając uwagi na mój bezruch, szybko założyła wybrane przez Macieja fioletowe spodenki, a potem gorsecik do kompletu. Nie mogłam oderwać od niej oczu. Stała przed lustrem i wyginała ciało jak modelka reklamująca bieliznę. W odpowiedzi, przeciągłymi ruchami, z mimiką i gestami strptizerki, przebierałam się w przygotowany dla mnie komplet. Zachęcałam ją do dalszych wygłupów, na co ona chętnie przystawała. Poruszała się w rytm cichutkich dźwięków muzyki, strzelała rozognionym wzrokiem i na przemian mrużyła kusząco oczy. Wypinała ponętnie swoje wdzięki i przeciągała się lubieżnie.
Chwyciłam jej ramiona i ustawiłam ją przed lustrem, stojąc tuż za nią. Przysunęłam ją tak blisko siebie, że nasze ciała niemal przylegały jedno do drugiego.
- Zobacz jaka jesteś piękna. Masz rację, fajna z ciebie laska. – przybliżyłam usta do jej ucha i wyszeptałam, patrząc jednocześnie w oczy odbijające się w lustrze.
Nastrój dotychczasowych wygłupów i zabawy, do tej pory tylko lekko zabarwionej erotyką, nabrzmiał nią w ułamku sekundy. Tak szybka zmiana umożliwiła tę spontanicznie wywołaną sytuację. Gdybyśmy miały czas na myślenie, coś takiego nie mogłoby się zdarzyć, nawet między nami, przyjaciółkami darzącymi się szczerym uczuciem. Żadna z nas nie była lesbijką i nigdy nie miała innych skłonności, niż pociąg do mężczyzn. Poczułam jednak podniecenie w sytuacji, w której ona grała główną rolę.
Może to sama myśl, że patrzy Maciej, a może po prostu plastycznie piękny i niewątpliwie erotyczny obraz sprawiły ten zawrót głowy. Dwa kobiece, prawie nagie ciała przytulone do siebie. Może w zapachu Macieja było zbyt dużo feromonów. Tak czy inaczej, byłam podniecona i nie byłam pewna, czy nie przekraczamy dopuszczalnych granic. Nie zamierzałam się jednak cofnąć. Gnałam do przodu.
Cały czas patrzyłam w jej oczy odbijające się w lustrze. Dostrzegłam w nich taką samą zmianę nastroju. Jestem pewna, że podobnie jak ja, nie do końca wiedziała co się z nami dzieje. Zauważyłam malujące się na jej twarzy zawstydzenie i niedowierzanie, ale nie widziałam chęci ucieczki. Tak jakby intuicyjnie zawierzyła naszej bliskości. Żeby nie umknąć musiała zaufać sobie i mi tak bardzo, jak ja zaufałam sobie i jej.
Przymknęła oczy i oparła głowę na moim ramieniu. Zaczęła się delikatnie ruszać w rytm sączącej się cichutko muzyki. Poczułam ten rytm i ruszałam się wraz z nią, wciąż patrząc w lustro. Chwyciłam jej dłonie, podniosłam je do moich ust i ucałowałam koniuszki drżących palców. Zaczęłam wodzić jej dłońmi, jakby swoimi, za wypowiadanymi szeptem słowami.
- Mocne, sprężyste uda, nie potrzebują nawet pończoch – szeptałam jej do ucha i prowadziłam powolutku jej palce po jej udach.
Początkowo dłonie Oli stawiały ledwie wyczuwalny opór, nienauczone pieszczoty własnej skóry. Po chwili przestały się opierać i bardziej świadomie dotykały, poznając rozgrzane ciało. Jej przymknięte oczy na moment pozwoliły sobie na szybkie zerkniecie w lustro. Pozostały zmrużone tylko przez chwilkę, a potem uciekły, choć już nieco mniej zawstydzone.
- Usta pełne i soczyste, czarujące ciepłym oddechem – szeptałam, jednocześnie podnosząc jej dłonie do jej rozchylonych ust.
- Szyja, pachnące tobą włosy, ramiona o idealnej linii i to słodkie wgłębienie między obojczykami. Czujesz jak gładką i delikatną masz skórę? – wodziłam i szeptałam. Spojrzałam w lustro. Odbijające się w nim rozochocone oczy dodały chwili pikanterii. To nie były oczy Oli. Ona wciąż wspierała głowę na moim ramieniu. Maciej stał i wpatrywał się jak zauroczony.
- Piersi, sterczące i jędrne. Zapraszają, żeby je zagarnąć i pieścić. – Całymi jej dłońmi, z palcami przeplecionymi moimi, ugniatałam ponętny biust. Wyczuwałam podniecenie przez cieniutką koronkę stanika. Przyspieszony oddech galopował jeszcze bardziej, a z jej ust wyrywały się cichutkie westchnienia. Maciej Patrzył jeszcze przez chwilę, a potem zniknął.
- Napięty brzuch, cudownie zarysowana talia. – Mówiłam, a razem z moim głosem, z wyraźną przyjemnością mówiły jej dłonie. – Wyobraź sobie, że opuszki twoich palców to usta, albo koniuszek ciepłego i wilgotnego języka. Zachłanne, pragnące. Muskają skraj koronki i powolutku zmierzają nieco niżej, jeszcze niżej i jeszcze troszkę.- Jej palce podążały w wytyczonym przeze mnie kierunku już zupełnie bez oporu. Przyspieszony oddech urywał się na krótkie chwile, tłumiąc westchnienia. Moje serce też pracowało coraz szybciej. Nasze ciała tam, gdzie się stykały, były całkiem mokre.  Zerkałam co chwilę w lustro, jak ktoś, kto przemyka ukradkiem i korzysta z kradzionej chwili bez świadków. Jednocześnie jednak pragnęłam wyzwania, czekałam na pożądliwe spojrzenie Macieja.
W chwili, gdy jego twarz pojawiła się nad drzwiami, Ola zagryzła wargi, wyprężyła ciało, opierając mocniej głowę na moim ramieniu i nie zdołała zatrzymać nieco głośniejszego, krótkiego jęku. Twarz zniknęła z lustra tak szybko, że nie byłam pewna, czy przed chwilą tam była, czy to tylko moja fantazja. Może to było dla niego jednak zbyt intymne, może ktoś wszedł do salonu, a może wcale go tam nie było.
- Ciiichutko, tak, to było piękne – szeptałam i lekko kołysałam wpatrującą się we mnie przyjaciółkę, oplatając ramionami, jakbym chciała ukryć przed światem zbyt gwałtownie wkraczającym w rzeczywistość.
Trwałyśmy tak dłuższą chwilę i patrzyłyśmy sobie w oczy. Szukałyśmy wspólnego podejścia do tego, co się zdarzyło. Przyzwolenia, akceptacji i wyjątkowej bliskości dusz. Odganiałyśmy zażenowanie, szkodliwe wątpliwości i niedomówienia. Wkraczałyśmy na wyższy poziom przyjaźni. Przypieczętowałyśmy sekret. Nikt nas nie widział, być może prócz Macieja. Ale któż by mu uwierzył i jaką snułby opowieść.
- To był niezły początek. Teraz biegusiem do domu. Dziś w sypialni nie gaś światła, zostaw półmrok. Gdy Adam będzie już w łóżku, zaprezentuj mu nową bieliznę. Proszę Cię, nie daj mu się od razu zerżnąć. Przymknij oczy i rób to, co przed chwilą. Podejdź do niego dopiero, gdy będziesz gotowa.- Mówiłam aż nazbyt rzeczowo, ale ona i tak czuła drżenie w mojej udawanej pewności.
Ubrałyśmy się, uśmiechając się tajemniczo do siebie i nic już nie mówiłyśmy. Na rozmowy przyjdzie czas. Nie dziś.
Wyszłyśmy z przebieralni. Maciej obsługiwał jakąś klientkę. Nie przeszkodziło mu to jednak posłać mi przeciągłe spojrzenie.
- Doskonale pan nam pomógł. Obydwa komplety pasują idealnie. Proszę zapakować.  Powiedziałam to pospiesznie, korzystając z okazji, że odwrócił się do nas, kiedy klientka oglądała bieliznę na wieszaku.
- Bardzo proszę. Już pakuję.
Sprawnie i nadzwyczaj starannie zapakował nasze zakupy. Przyjął płatności od każdej z nas w dość krępującej ciszy. Może także nie ochłonął z szoku. Cała nasza trójka zachowywała się tak, jakby łączyła nas jakaś wstydliwa tajemnica i jakbyśmy nie dowierzali, że to się wydarzyło naprawdę.
Wzięłyśmy swoje pakunki. Pożegnałyśmy się, dziękując za przemiłą i profesjonalną obsługę.
Ola, powiedziawszy pospieszne „dziękuję, do widzenia”, wypadła z salonu speszona i pewnie wciąż podniecona sytuacją, obmyślała powrót do domu. Byłam w drzwiach, gdy Maciej zawołał, przypominając sobie o czymś. Podszedł pospiesznie.
- Zostawiłem w pani torbie wizytówkę, gdyby potrzebowała pani mojej pomocy, gdyby potrzebny był … serwis. Nie dosłyszałem pani imienia, pani … - zawiesił głos. Mówiąc to, stał tuż przy mnie i roztaczał ten niepokojący zapach.
- Nie mógł pan, bo go nie podałam. Za wizytówkę dziękuję. Do widzenia – powiedziałam twardo. Musiałam narzucić sobie oschłość, by wrócić do normalności i nie zabrnąć w niepotrzebny układ. Kusiło jednak. Kusiło.
- Do widzenia. Zapraszam ponownie.- Powiedział z naturalnym uśmiechem, niezrażony wykreowanym przeze mnie dystansem. Widziałam zachętę i oczekiwanie w całej jego postawie. Ulegając temu, spontanicznie odpowiedziałam:
- Marta.
Nie czekając na reakcję wybiegłam za Olą i obiecałam sobie, że jak tylko dojdziemy do samochodu, wyrzucę tę bombę z torby, podrę na kawałki, żeby nie ulec pokusie. Taka wizytówka może być bardzo niebezpieczna.
Przeszłyśmy przez galerię i wjechałyśmy na parking pogrążone we własnych myślach. Nie komentowałyśmy niczego. Wreszcie w samochodzie popatrzyłyśmy na siebie bez żadnych wyrzutów, ciepło i serdecznie.
- Wiesz, że cię kocham ?
- Wiesz, że ja ciebie też?
Z radością na twarzach i podnieceniem w sercach pojechałyśmy do domu.

Każda na spotkanie swojego ukochanego.

piątek, 20 stycznia 2017

Z Ifrytem

Teren wznosił się nieznacznie pod górę. Wąska ścieżka wyglądała jak wydeptana przez zwierzęta. Wdzierała się w połacie podeschłej trawy, zagłuszającej stare, karłowate krzewy. Jak okiem sięgnąć, przyblakła od słońca zieleń konkurowała z ognistą czerwienią. Wysoko na szczycie wzgórza ledwo można było dostrzec ruiny kamiennej warowni i otaczającego ją muru. Jakby wrośnięta, zmagała się od wieków z zielenią i osłabiona przebrzmiałym czasem, wciąż nie ustępowała naturze. Słońce powoli przestawało dokuczliwie palić.
Wyruszyłam sama. A on został w przytulnej knajpce u podnóża wzgórza. Chciał odpocząć. Może to ja go męczyłam. Szłam rozdrażniona i przepełniona niewypowiedzianymi wyrzutami. Wkradły się niepostrzeżenie i drążyły. Drażniły, podjudzały.
Powoli jednak przegrywały z malowniczym otoczeniem. Odmaszerowały razem z miarowymi krokami wymagającymi coraz więcej wysiłku.
Niemal fizycznie spijałam przestrzeń. Odurzałam się nią. Narkotyzował zapach rozgrzanego piasku i nieznanych roślin. Czyste, rozświetlone niebo i upalny wietrzyk muskały opaloną skórę. Uspokajały, nie było nic istotniejszego.
Dotarłam na wzgórze zauroczona. Nie pamiętałam już co mnie pognało w samotną wędrówkę, skupiona na potędze budowli rosnącej z każdym krokiem. Teraz, gdy stałam tuż pod murami, poczułam ich monumentalną moc, historyczną tajemnicę zaklętą w głazy i przerastający je mech. Wejścia od dawna nie strzegła już żadna brama. Można sobie tylko wyobrazić ogromną i dostojną przed wiekami.
Weszłam na dziedziniec przypominający raczej plac, a może tylko klepisko wydeptane niegdyś butami stacjonujących tu wojów. Przeklęte rozkazami, wymarszami, krwawymi rejteradami i gwałtem, nie poddało się żywej zieleni. Na końcu placu widać było pozostałości po kamiennej studni. Dalej już królowała nieokiełznana gęstwina dzikiej roślinności.
Z obydwu stron, wąskimi schodkami można było wspiąć się na mury. Wybrałam wejście po prawej. Kilkadziesiąt schodków, a potem kilka kroków po szczycie niższego muru. Znowu kilkadziesiąt schodków i kolejne kilka kroków po równej wąskiej powierzchni, niby taniec na linie. Widok bezkresu w cichych podmuchach wiatru, zapierał dech i budził niepokój. Wystarczyło odrobinę za mocno się wychylić, zachwiać, żeby poszybować na zatracenie.
Z góry schodzili ostatni turyści. Uśmiechali się i pozdrawiali. Jeden z nich wskazał na słońce a potem na zegarek. Uświadomiłam sobie, że powinnam się pospieszyć, jeśli miałam wrócić przed zachodem. Perspektywa samotnego zejścia ze wzgórza okrytego mrokiem nie odwiodła mnie od szaleństwa wdrapania się na szczyt murów, mając za jedynych towarzyszy duchy minionych wieków i być może swój własny strach. Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem i dziękuję, a potem demonstracyjnie pospieszyłam w górę.
Dotarłam do baszty. Była całkiem nieźle zachowana. Zbudowana z ciemnego kamienia, w środku mroczna, chłodna i głęboko głucha. Wąskie okienka nie wpuszczały zbyt dużo słońca pewnie nawet w południe. Po drugiej stronie było wyjście na dalszą cześć murów. Szłam wyżej i jeszcze wyżej. Nogi lekko drżały z wysiłku przy pokonywaniu kolejnych schodków. Wreszcie weszłam na szczyt.
Dalej już mury skręcały w lewo i lekko opadały. Tę ich część zbudowano na naturalnym uskoku wzgórza. Patrząc w dół, spoglądało się w przepaść ginącą wśród zieleni. Miało się wrażenie, że czai się tam coś pochłaniającego nadzieję. To miejsce hipnotyzowało i napawało irracjonalnym lękiem. Po drugiej stronie, z błękitu nieba bardzo delikatnie wyłaniały się czerwonawe smugi nadchodzącego zachodu.
Przysiadłam na ostatnim schodku, oparłam głowę o mór i wystawiłam twarz do schodzącego coraz niżej słońca. Tylko na chwilę. Była błoga i magiczna. Z tym zapachem, zmęczeniem i samotnością, spokojem i odrobiną euforii, której doświadcza się po wejściu na każdy szczyt. Pomyślałam, że właśnie dlatego musiałam tu dotrzeć sama.
Przymknęłam oczy. Kamienie twardo układały się pod plecami i głową, ale i tak kołysały zebranym ciepłem upalnego dnia i dawały wytchnienie. Odpłynęłam.
Z letargu wyrwało mnie wrażenie, że ktoś się we mnie intensywnie wpatruje. Otworzyłam oczy i wrzeszcząc ze strachu zerwałam się na nogi.
To był wysoki mężczyzna o bardzo niecodziennym wyglądzie. Zorientował się, że mnie przestraszył, więc ukłonił się przepraszająco.
- Wybacz Pani – powiedział niskim głosem, dźwięczącym tajemniczo jak orientalna nuta.
- Musiałam przysnąć. Słońce jest już dość nisko i … - z każdą rozpadającą się na kawałki myślą, umykało mi co chciałam powiedzieć.
Czułam, że przestaję kojarzyć gdzie jestem i co tu robię. Uświadomienie sobie, że nie wiem kim jest stojący obok mężczyzna, ale przede wszystkim, że nie wiem kim ja sama jestem, wywołało panikę. Nie mogłam złapać oddechu. Odruchowo, szukając ratunku, przymknęłam oczy i zmusiłam się do głębokiego i spokojnego zaczerpnięcia powietrza.  
Spojrzałam na zagadkową postać. W miarę jak dostrzegałam szczegóły jego wyglądu, stawał się bardziej znajomy, a nawet bliski. To nie było jednak przypominanie sobie detali. Raczej to ja się zmieniałam. Odnajdywałam siebie. Moja świadomość początkowo nie nadążała za tą zmianą i umykała zanim uchwyciłam nową rzeczywistość. Skupiłam się więc na obserwowaniu mężczyzny. Brak poczucia tu i teraz zniknął równie nagle, jak się pojawił. Jakbym na moment straciła kontrolę nad sobą. Potknięcie, po którym wszystko wraca do równowagi.
Był wysoki i postawny. Miał śniadą, ale nie czarną skórę. Ogolona, kształtna głowa i skupiona twarz o proporcjonalnych rysach, z krótko przystrzyżoną brodą, nie pozwalały na określenie jego wieku. Ciemne, błyszczące nieprzeniknionym blaskiem oczy nie wydawały się ani stare, ani młode. Pomyślałam, że żaden znany mi człowiek nie ma takich oczu i że wyglądają jakby były zimne i wieczne.  
Ubrany był w długi, rozcięty po bokach kaftan bez rękawów, wykonany ze zwiewnego materiału w kolorze wina, wykończony lamówkami o barwie starego złota. Z delikatną materią kontrastował spinający talię szeroki, skórzany pas. Poły kaftana opadały aż do kolan, układając się na luźnych spodniach, ściągniętych rzemykami nad kostkami. Na nogach miał skórzane botki zakończone spiczastymi noskami. Złote, srebrne i miedziane bransolety oplatające przedramiona i koliste kolczyki z połyskującej czarnej masy perłowej dopełniały fantazyjnego stroju. Cała postać wyglądała intrygująco i trochę dziwacznie. Gdy o tym pomyślałam, natychmiast, jakby w odpowiedzi, inna część mnie uznała, że to wygląd oczywisty, jak w przypadku kogoś, kogo znasz tak długo i dobrze, że nie zwracasz uwagi na jego wizerunek.
Uchwyciłam tę zmianę w postrzeganiu rzeczywistości, droczenie się samej ze sobą. Przekornie pomyślałam, że gdybym zamknęła oczy i postarała się przypomnieć sobie w co jestem ubrana, to nie byłabym w stanie tego zrobić. Spojrzałam na swój strój. Wcale mnie nie zdziwił i nawet wydał się dobrze znany, choć jednocześnie miałam świadomość, że pierwszy raz go widzę.
Miałam na sobie długą suknię, z tkanym gorsetem w kolorze mleka, zapinanym z przodu na metalowe haftki. Ozdabiały go misternie przetykane, błękitne smugi. Sama suknia uszyta z kilku warstw cieniutkiego jak mgiełka materiału, mieniła się ni to błękitem, ni kobaltem, tańczyła iście po królewsku nawet przy najlżejszym powiewie. Wygodne botki z cholewką do kostek, wykonane z mięciutkiej skóry, wydawały się idealnie dopasowane.
- Ifryt – wypowiedziałam imię śniadego mężczyzny, wygrzebane z zakamarków pamięci, a może podsunięte przez nową świadomość.
- Pani, nie powinnaś tu być, nic nie możesz już zrobić – powiedział łagodnie ale stanowczo, wyciągając rękę, żebym mogła się na nim wesprzeć.
- Muszę to przerwać. To beznadziejnie głupie. Nie mogę stracić żadnego z nich! – mówiłam z euforią, a z każdym słowem wchodziłam coraz świadomiej w rzeczywistość, w której się znalazłam.
Przypomniałam sobie piękną, kochaną twarz. Na jej wspomnienie obudziła się tęsknota i nienasycone pragnienie bliskości. Pojawiła się też obawa, że to się nie spełni, że nie mam do niej prawa. W pamięci ukazała się też inna twarz. Stara, mądra i bezgranicznie kochająca, emanująca ojcowskim oddaniem. Wiedziałam, że to ona należy do świata, którego jestem częścią.
- To pradawne prawo. Twój ojciec wymógł na księciu bezpieczeństwo dla ciebie, jeśli on sam zginie. W zamian obiecał wolność ludziom księcia, jeśli to książę przegra. – Ifryt tłumaczył spokojnym, trochę znudzonym głosem. – Zawarli pakt, ale dotrzymanie go może okazać się trudne, zwłaszcza po zakończeniu pojedynku. Powinnaś natychmiast wyjechać.
- Ifrycie, przestań gadać! Zrób coś! – krzyczałam - wiem, że możesz to odwrócić. Nie mogę stracić ojca! Umrę z rozpaczy jeśli… - zmieszana odwróciłam głowę. Z jakiegoś powodu nie chciałam się przyznać, że zależy mi też na księciu.
Mój krzyk zwrócił uwagę żołnierzy strzegących tej części murów. Zerwali się na ratunek, w biegu szykując oręż do ewentualnej walki. Ifryt nie odwracając nawet głowy w ich kierunku, spokojnie i władczo podniósł tylko rękę w tajemniczym geście. Żołnierze zatrzymali się i z wolna wrócili do swych zajęć.
- Wiem co się wydarzyło między wami. Mogłaś mnie wtedy wezwać - mówił trochę rozbawiony moim zmieszaniem, z satysfakcją dając mi nauczkę za to, że nie byłam z nim szczera. Bawiło go moje naiwne przekonanie, że jestem w stanie coś przed nim ukryć.
- Przepraszam. Nie jestem pewna co zrobiłby ojciec, gdyby się dowiedział. Aret nie miał świadomości kim jestem. Błagam, Ifrycie pomóż mi temu zapobiec. – Mówiłam szczerze, z rozpaczą i lękiem przed nieuchronnością nadchodzących zdarzeń. Iskrę nadziei na ratunek skierowałam ku tej tajemniczej postaci, która w moim przekonaniu była prawie wszechmocna.
- Nie mogę ci pomóc. Tylko któryś z nich mógłby prosić mnie o ingerencję. – Niski, spokojny głos, zdawał się odrobinę współczujący.
Ifryt nie był człowiekiem i nie miał w zwyczaju wplątywania się w ludzkie historie. Zdarzały się i odchodziły w niepamięć bez jego udziału, jeśli tylko nie leżało to w jego interesie. Czułam jednak, że mnie polubił, a może było mu mnie żal. W każdym razie wierzyłam naiwnie, że zechce mi pomóc.
- Nie cofnę tego, co już się wydarzyło. – Powiedział jeszcze łagodniej. - Mogę jedynie wykraść dla ciebie kilka godzin z Aretem. Ale potem zapewne zdarzy się to, co jest zapisane. – Podkreślił ostatnie słowo, jakby owo „zapisane”  miało jakieś przewrotne i ostateczne znaczenie.
Skłonił się lekko i poszedł wąską ścieżką na murze w stronę przepaści. Stałam oszołomiona i nie wiedziałam co ze sobą począć.
Zatrzymał się na skraju muru i gestem przyzywał, żebym podążyła za nim. Otrząsnęłam się z niemocy i poszłam.
Z daleka nie widać było schodków ukrytych za załomem muru po jego zewnętrznej stronie, wiodących dość stromymi zakosami w dół, w zieloną przepaść. Schodziłam przywierając do chropowatych kamieni, nie zważając na ostre krawędzie. Starałam się nie spoglądać w przepastne oczy własnego strachu czającego się u podnóża murów, na dnie. Ostatni zakos tonący w wybujałej paszczy drzew i pnączy, pokonałam w zupełnej ciemności. Nasłuchiwałam z wysiłkiem sprężystych i pewnych kroków Ifryta. Gdy dotknęłam stopą miękkiego podłoża, Ifryt chwycił mnie za rękę i powiódł w piekielną przestrzeń. Widziałam tylko ciemność gęstą jak smoła i słyszałam łomotanie własnego przerażenia. Szliśmy ostrożnie, przedzierając się przez nienaturalne kłęby ni to mgły, ni swoistego rodzaju materialnej zasłony.
Wreszcie Ifryt zatrzymał się. Wcisnął mi w dłoń chłodny, ciężki przedmiot, którego kształtu i faktury nie rozpoznawałam w ciemności.
- Masz czas do wschodu słońca – powiedział tonem jakim wypowiada się zaklęcie, czy przepowiednię.
Chwycił niewidoczny dla mnie skraj zasłony i z furkotem odchylił go, ukazując wejście do dyskretnie oświetlonego pomieszczenia. Popchnął mnie lekko, żebym tam weszła.
Przeszłam przez zasłonę. Odwróciłam się do Ifryta oczekując wyjaśnienia gdzie jestem, ale za mną nie było żadnej zasłony ani wejścia. Była tylko ściana, na której zawieszono ciężki, wełniany kilim w kolorze purpury dyskretnie akcentowanej zielenią i złotem. Ściana była miękka i poddawała się naporowi mojego ramienia. Stałam w olbrzymim namiocie, w którym urządzono siedzibę kogoś znamienitego.
Z półmroku wyłaniało się łoże wyściełane miękkimi pledami i puszystymi poduchami, ustawione na włochatych futrach dzikich zwierząt. Nieco dalej na wysokim stojaku, niczym bezduszny strażnik, czekała na ożywienie zbroja z polerowanej skóry, wzmocniona lśniącym metalem i wijącymi się jak węże rzemieniami. Obok złożono miecze, sztylety i wszelkiego rodzaju akcesoria służące do walki. Były tyleż śmiercionośne, co piękne, o fantazyjnych kształtach, zdobione drogimi kamieniami. To mi przypomniało o trzymanym w dłoni podarunku Ifryta. Sztylet z lekkiego metalu, błyszczącego platyną, którego jedyną ozdobą były wyryte na rękojeści tajemnicze runy, delikatnie powleczone emalią żarzącą się jak płynąca lawa. Idealnie pasował do drobnej, kobiecej dłoni. Przy broni leżącej obok zbroi, wydawał się filigranowy. Wyróżniał się kształtem, gładkością i bladą barwą materii, z której go wykuto. Nie byłam przekonana, że był mi potrzebny, ale jego posiadanie sprawiło mi przyjemność.
Zauważyłam, że po drugiej stronie wnętrza, ustawiono nieco więcej oliwnych lamp. Oświetlały duży stół o mocnych, rzeźbionych nogach. Rozłożono na nim płachty map, a obok arkusze pergaminu, inkaust i pióra. Przy stole, na masywnym drewnianym krześle z wysokim oparciem i podłokietnikami, siedział mężczyzna pochylony nad papierami, skupiony na swym zadaniu. Intensywnie nad czymś rozmyślał, odruchowo przeczesując dłonią krótko ostrzyżone, gęste i lekko już szpakowate włosy. Inteligentne oczy wpatrywały się w zwój pergaminu, na którym zapisywał coś zamaszystym, pewnym pismem. Wydatny, prosty nos podkreślał mocny charakter.
Podniósł głowę znad papierów, wyczuwając czyjąś obecność zakłócającą pracę. Dostrzegł mnie. Przez moment wahał się, jakby dawał sobie czas na powrót do realności i zniknięcie wizji mamiącej zmysły.
Bez pośpiechu wstał zza stołu, pokiwał głową ze zrozumieniem zdradliwej przyczyny mojej obecności.
- Straż! – krzyknął prostując się. 
Był wysoki i szczupły, odziany w prostą, białą koszulę z szerokimi rękawami, czarne skórzane spodnie i buty o wysokich cholewach.  Stałam i patrzyłam, nie mając wątpliwości, że to charyzmatyczna postać władcy. Nie czułam jednak zagrożenia. Musiał przecież mnie pamiętać, bo ja, każdą cząstką pamiętałam jego.
Czterech potężnie zbudowanych żołnierzy, uzbrojonych w miecze i noże, wpadło do namiotu księcia, gotowych natychmiast wyeliminować wszelkie zagrożenie i wykonać każdy rozkaz. Dwóch błyskawicznie zajęło miejsce po moich bokach, jeden znalazł się tuż za mną. Czwarty skłonił głowę przed księciem w oczekiwaniu na polecenia. Widać było, że jest zaskoczony moją obecnością, a poczucie winy przygarbiło nieco jego silne ramiona.
Książę podszedł wolno do niego i spojrzał mu w oczy. Nie musiał nic mówić. Strażnik spuścił wzrok, a jego barki jeszcze bardziej opadły pod ciężarem zawodu, który dostrzegł w oczach księcia.
Książę już wiedział kim jestem. Chwilowo nie miało dla niego znaczenia jak się tu dostałam niepostrzeżenie, nie zwracając uwagi najlepszych jego ludzi. Odprawił ich surowym skinieniem, odkładając konsekwencje na później. Byłam mu za to wdzięczna. Czas uciekał, a ja i tak nie umiałabym wyjaśnić jak tu dotarłam.
- Jednak przyszłaś. Podświadomie czekałem, choć wolałbym, żebyś była daleko stąd– odezwał się spokojnym głosem, który wydał mi się znajomy, bardzo bliski, intymnie zapamiętany.
- Aret – zdołałam wyszeptać, jakbym samą siebie przekonywała kim jest ten mężczyzna budzący respekt i pragnienie.
- Nie powiedziałaś ostatnio kim naprawdę jesteś. – Patrzył przenikliwie, wyczekująco, przez dłuższą chwilę. Wytrzymałam spojrzenie oszołomiona. Niecierpliwie czekałam, żeby wreszcie wtulić się w tę zapamiętaną moc.
Początkowa surowość i napięcie znikało. Wyraz jego oczu miękł. Wreszcie pozwolił sobie na okazanie tęsknoty za minioną chwilą.  Nie byłam pewna, czy to była jedna chwila. Wydawało mi się, że jest mi bliski od bardzo dawna.
Pamięć nam obojgu podsuwała obraz splecionych ciał, zapach zwierzęcego niemal pożądania i smak pocałunków. 
Patrzyliśmy sobie w oczy odnajdując wzajemną bliskość, przekonując się, że jej chcemy i że jest na wyciągnięcie ręki.  
- Gdybym to wtedy wiedział, może byłbym mniej śmiały. Może teraz by cię tu nie było, byłabyś bezpieczna – mówił cicho, a każdy dźwięk budził we mnie wspomnienia.
Pamiętałam oczy wpatrzone zawstydzająco blisko w nadchodzącą rozkosz, odmalowaną w moich. Cichy i potężny za razem głos, szeptem muskający drżące ciało. Nagość, tak ostateczną i naturalną, że bez zawstydzenia chętnie dzieloną z jego nagością. Delikatny dotyk silnych dłoni, wzniecający motyli taniec między udami. Wilgotne usta o upajającym smaku, zawłaszczające i oswajające każdy skrawek podnieconej kobiecości. Szept zmysłów.
- Mógłbyś bez skrupułów mnie zabić, mojego ojca i wszystkich moich ludzi także – powiedziałam z mieszaniną wyrzutu, odwagi i lęku.
Wyciągnęłam w jego stronę dłoń, na której płasko leżał piękny sztylet. Przez myśl mi przemknęło, że Ifryt dał mi go w jakimś celu, a książę mógł pomyśleć, że miał być przeze mnie zdradziecko użyty.
Nawet na niego nie spojrzał. Wpatrywał się we mnie dumnie, przyjmując wypowiedziane słowa, jak cios w serce. Nie oponował. Tylko smutek w spojrzeniu wyrażał poczucie niesprawiedliwości tej oceny.
- Mógłbym – odpowiedział ze ściśniętym gardłem.
Nie odrywaliśmy od siebie oczu. Miałam wrażenie, że wokół powietrze iskrzy. Zapanowała cisza bardziej wymowna, niż najżarliwsze i najtrudniejsze słowa.
– Zostań ze mną – powiedział po chwili z zaskakującym zapałem, przekonując nie tyle mnie ile samego siebie, że jest to możliwe.
- Do wschodu słońca – odpowiedziałam i podeszłam bardzo blisko.
Nie mógł się oprzeć tęsknocie do stojącej zaledwie kilka metrów od niego tajemnicy. Wyczuwał kobiece pragnienie i skrywane emocje. Wszystko inne, życie, śmierć, wojna, nie miały teraz żadnej wartości. Do tej pory jeszcze nigdy nie doświadczył takiej utraty kontroli nad żądzami.
Patrzył na mnie i sam nie mógł uwierzyć, że w istocie nie chce oprzeć się pokusie, choć przecież przeczuwał, że przyniesie mu tylko cierpienie.
Pomyślał, że może jestem czarownicą. Słyszał, że wśród tego barbarzyńskiego ludu, którego wypędzenie z pradawnych ziem przodków było najważniejszym jego zadaniem, palono na stosach istoty parające się czarami, rzucaniem złych uroków, odbieraniem woli mężom. Nazywali je czarownicami. Otrząsnął się z tych myśli i uznał je za niegodne i bezsensowne.
- Do wschodu słońca – powtórzył za mną i podszedł jeszcze bliżej.
Drżącymi palcami odpięłam haftki gorsetu, który opadł razem z suknią do jego stóp. Stałam smukła i gładka, odziana jedynie w długie, jasne włosy i nieco wstydliwe rumieńce. Patrzył urzeczony. Bez zbędnych słów domagał się miłosnej ofiary. Nie odwracając palącego wzroku, zrzucił swój strój, a potem uniósł moje pragnienie do oczekującego łoża.
Dotykał ust. Gładził ramion. Zagarniał nabrzmiałe namiętnością piersi i pieścił je pocałunkami. Upajał się kobiecą, frenetyczną aurą. 
Moje dłonie poznały mapę mocnego torsu, spiżowych pleców, twardych pośladków i ud, a potem znalazły jego męski totem i wzięły go w namacalne posiadanie. 
Nasze nagie ciała, wypełniając tęsknotę, stały się żarliwą jednością.
Dwa światy zaczęły się mieszać i przenikać przez siebie. Wspomnienia stały się częścią marzeń i nadziei. Pachniało wzgórzem, bystrą wodą, popołudniowym wiatrem, nagrzanym w słońcu piaskiem, gajem oliwnym, mieszaniną pożądania i spełniania. 
Śniłam kiedyś o  tęsknocie do tego zapachu.
Skóra elektryzowała subtelnym erotycznym mrowieniem. Przyspieszone oddechy doganiały się nawzajem, by utonąć jeden w drugim. Usta wyszeptywały śmiałe fantazje i deklaracje. Ciało smakowało obietnicą bezwstydnej satysfakcji. 
Kiedy był we mnie, coraz intensywniej i głębiej, czułam, że zawładnął nie tylko cielesnością. Wbiegaliśmy razem na szczyt i chciałam by droga tam się nie kończyła, by świt nie nadszedł.
W jego kulturze, nagie kobiece ciało było darem. Mężczyzna nie posiadał kobiety jak przedmiotu, jedynie dla zaspokojenia własnych zmysłowych żądz. Pieszcząc ciało, wchodząc w nie, wypełniając sobą, doprowadzając do rozkosznego zaspokojenia, czynił to także z duszą kobiety. W ten krótki czas zespolenia kochał ją całą i całym sobą. Nie brał jej ciała, jeśli nie pożądał duszy.
Czułam, że właśnie tak mnie pragnie, w całości. Chętnie mu tę całość oddawałam. Pozwoliłam, żeby we mnie wszedł mocno i głęboko, a potem energicznymi ruchami bioder zdobywał jeszcze głębsze obszary namiętności. Oplatałam go ramionami i udami. Mrucząc zachęcałam, by penetrował dalej i dalej, do granic możliwości.
Z zadowoleniem pozwolił się dosiąść. Galopowałam na nim, a on dodawał szaleństwa w tym pędzie, gładząc albo ugniatając moje piersi i drażniąc ich sterczące koniuszki. Złapał moje biodra i poruszał nimi tak, że pędziłam niemal na złamanie karku, czując że zaraz odlecę i że on sam biegnie aż po kres. Z trudem się jednak zatrzymał, tuż przed spazmem, który już prawie się uwalniał z mojego gardła. Zdjął mnie z siebie. Uspokoiliśmy nieco oddechy. Tylko na chwilę.
Usta znowu poszukały ust i taniec rozpoczął się na nowo. 
Z jeszcze większym zapałem wtulałam się w niego i smakowałam każdy skrawek lekko słonawej skóry. Chwyciłam w dłoń jego męskość i poczułam pod palcami delikatny nurt zbliżającego się szczytowania. Poczułam go też ustami i językiem. Powstrzymał mnie.
Przywarł do moich pleców, całując kark, ramiona i uszy. Czułam na sobie jego wspaniałe ciało. Rozsunął moje nogi delikatnie, a potem szeroko, jak tylko się dało, aż uniosłam biodra w górę, oddając mu bezgranicznie swoją kobiecość. Pieścił ją smukłymi palcami i językiem. Doprowadzał do jęku, śpiewu, krzyku. W momencie, gdy nadszedł orgazm, wszedł we mnie i kilkoma mocnymi sztychami zawładnął całkowicie. Szczęśliwy, wypełnił sobą. Straciłam poczucie rzeczywistości.
Przyjemnie wyczerpani, pozwoliliśmy splecionym ciałom nacieszyć się spełnieniem. Patrzyłam w błyszczące oczy, w których odbijały się płomyki lamp. Po chwili wkradła się tam także smutna konieczność uczynienia tego, co nieuniknione.
- Muszę cię tu zatrzymać – powiedział łagodnie, ale w jego głosie słyszałam ostrzeżenie, że lepiej się nie sprzeciwiać. Ignorując je, odważnie odpowiedziałam :
- Nastaje świt. Muszę wracać, a ty musisz tu zostać. – Starałam się, by zabrzmiało to równie kategorycznie. 
Obudziłam lwa, któremu nie wolno odmawiać. Chyba, że jest się lwicą.
- Przykro mi, ale nawet jeśli moje towarzystwo już nie jest ci miłe, będziesz na nie skazana.– Mówiąc to wstał.
Władczą i niemal gniewną postawą podkreślił znaczenie swych słów. Narzucił na nagie ciało ciężki książęcy płaszcz, a potem nalał wino do dwóch kielichów z górskiego kryształu, gęste i czerwone jak krew.
- Wiem o pakcie zawartym z moim ojcem – powiedziałam pospiesznie. Czekałam na jego reakcję, ale otrzymałam tylko twarde spojrzenie i podany kielich z winem.
- Nie mam wyboru. Nie chcę niepotrzebnej wojny. Obiecałem twojemu ojcu bezpieczny powrót do starych ziem. Przede wszystkim twój. Władczyni, a właściwie uzurpatorki murów i wzgórza – powiedział celowo tak, żeby zabolało. - Zamierzam dotrzymać słowa.
Milczałam ze ściśniętym gardłem i oczami wypełnionymi niemocą.
- Nie mogę ręczyć za wszystkich intrygantów, którzy czają się wokół. – Jego ton złagodniał. Tłumaczył mi swoje postępowanie, którego słuszność jest oczywista dla niego i powinna być oczywista dla mnie.
- Masz wybór. Jeśli o świcie staniecie przeciwko sobie, jeden z was zginie, a potem rozpęta się piekło! – Wykrzyczałam strach o przyszłość i poczucie jej beznadziejności. - Żaden pakt nie uratuje władców ani ich ludzi – ledwie zdołałam dokończyć złamanym głosem.
- Zabiję twego ojca w walce, honorowo. Wypełnię dane słowo i pozwolę ci odejść. – Głos księcia stał się nieugięty. Po szeptach miłości nie zostało już ni śladu.
- Jest inne wyjście. Ifryt. Gdybyś go poprosił mógłby zmienić bieg wydarzeń i ocalić nas wszystkich. – Powiedziałam z nadzieją, chcąc go przekonać, że po nocy może nastać dzień.
- Ifryt! – Książę wykrzyknął znienawidzone imię z furią. – Ten podstępny, bezduszny twór. Dobrał się do ciebie, omamił i zwiódł! Nie możesz mu ufać. Zostań tu proszę …
Jego pełne emocji słowa zaczęły ulatywać w przestrzeń, słabnąć i rozpływać się w niej. Znikał jego obraz, zapach i smak. Wspomnienie dotyku wirowało razem ze wspomnieniem gorących pocałunków, urywanego oddechu i ostatniego ekstatycznego pchnięcia męskości, jęku rozkoszy i wytryśniętego dowodu oddania.
            Świtało. Słońce wychyliło swą złotą tarczę zza horyzontu i wszystko się skończyło.  Stałam oszołomiona, jeszcze pachnąca jego miłością i wilgotna spełnieniem. Rozejrzałam się dookoła.
Przede mną gęstniała wrzawa bitewnych przygotowań. Tłum uzbrojonych już żołnierzy ustawił się do boju. Wykrzykiwano rozkazy. Kobiety, starcy i podrostki, krzątali się przy wozach z zaopatrzeniem i ekwipunkiem, albo przygotowywali przenośne lazarety. Gwar przerażenia mieszał się z cichą nadzieją na zwycięstwo.
Podbiegłam do najbliżej stojących żołnierzy.
- Co się dzieje? – wrzasnęłam z udręką na twarzy, głosem matowym z obawy, że jest już za późno.
- Pani, pojedynek jeszcze nie rozstrzygnięty – odpowiedział młokos odziany w skórzaną tunikę, kłaniając się z szacunkiem. Nie mógł ukryć, że niecierpliwie czeka na bitwę, z naiwnym przekonaniem, że twarda skóra da mu ochronę przed uderzeniem wroga.  
Wrzeszcząc, roztrącałam tłum i parłam do przodu. Ledwo trzymając się na nogach, dotarłam do pierwszego rzędu wojów. Stąd było widać dość dokładnie plac na szczycie wzgórza, okolony z drugiej strony wojskiem księcia. Dwie postacie, zakute w ciężkie zbroje, rozpoczęły już na dobre swój taniec śmierci. Z wolna czarny pląs przesuwał się w kierunku wojska króla. Było jasne, że ten słabł i był zapędzany na skraj pola.
Gdzie się podział ten cholerny Ifryt! Musi to przerwać! Zaraz będzie za późno!
Rozpacz i paraliżująca bezsilność zalewała łzami oczy i targała drżeniem ciało. Stałam załamana pośród żołnierzy. Książę spychał coraz bardziej słabego i zataczającego się ze zmęczenia króla. Ten jednak walczył z dużym doświadczeniem. Mimo zmęczenia, zadawał ciosy równie silne, inteligentne, a niekiedy trudne do przewidzenia, wręcz podstępne.
- Pani, zostań z tyłu dla bezpieczeństwa. - Próbowali mnie odseparować, chronić zasłaniając własnymi ogromnymi postaciami. Nie mieli jednak szans.
Otrząsnęłam się z poczucia bezradności. Instynktownie, nie planując nic i nie myśląc o konsekwencjach, wyrwałam się żołnierzom i wpadłam na plac. Miałam za cel przerwanie piekielnego tanu. Zanim walczący zorientowali się, co się dzieje, dopadłam do nich i zasłoniłam sobą tego, w którego kierunku zmierzał już ostateczny, śmiertelny cios. Nie dotarł do niego. Zatrzymało go moje kruche ciało i kochające serce. Nawet nie wiedziałam, którego z nich uratowałam przed spotkaniem z wiecznością i którego skazałam na potępieńczy ból pozbawienia życia kochanej kobiety, córki albo kochanki.
            Słońce skłaniało swą twarz do snu. Jeszcze nie było ciemno, ale szarość coraz bardziej nabierała atramentowej intensywności.
Otworzyłam oczy i poczułam zdrętwiały kark, odgnieciony kamiennym podgłówkiem. Przetarłam oczy, znowu nie kojarząc gdzie jestem. Przeciągając się, przeczesałam palcami krótkie włosy. Nagle poczułam przeszywające klatkę piersiową bolesne ukłucie, odbierające oddech i przesłaniające ciemnością oczy. Trwało tylko chwilę. Przestraszyło mnie, ale po chwili ustało i udało mi się uspokoić.
Wstałam i zobaczyłam pięknie oświetlone wzgórze, z delikatnie zaznaczoną ścieżką do cywilizacji, która po kilkunastu metrach niknęła w szarym mroku.
Poczułam się wypoczęta i zadowolona. Tak, jakbym wreszcie odzyskała równowagę.
Zeszłam z murów, stawiając ostrożnie każdy krok. Lampy zamontowane po ich zewnętrznej stronie, nie dawały wystarczającego oświetlenia na schodach. Poza kilkoma potknięciami, na szczęście uniknęłam niebezpieczeństwa. Gdy weszłam na ścieżkę prowadzącą w dół wzgórza, było już prawie całkiem ciemno. Za najbliższym zakrętem nie docierało już nawet światło lamp na murach.
Szłam powoli, teraz już trochę zdenerwowana i przestraszona. Dlaczego idę tu sama i dlaczego on po mnie nie przyszedł. Jak mógł mnie tak zostawić na pastwę nocy.
Wsłuchiwałam się w szelest traw. Wydawało mi się, że ktoś idzie za mną. Obejrzałam się i rzeczywiście zobaczyłam światełko latarki podskakujące na ścieżce. Z trudem opanowałam chęć ucieczki. Rozum podpowiadał, że i tak nie zdążę się ukryć w tych trawach, nie wiele widzę, więc nie zdołam uciec.
- Dobrze, że pani wreszcie jest – usłyszałam z oddali niski głos, dźwięczący orientalnie.
Wysoki i postawny mężczyzna o śniadej skórze i tajemniczo wyglądającej w tym mroku twarzy, podszedł i widać było, że szczerze się ucieszył ze spotkania.
- Pan mnie szukał? – zapytałam niepewnie, jeszcze nie przekonana co do jego intencji.
- Pracownicy muzeum powiedzieli, że ktoś jeszcze został na murach. Poszedłem sprawdzić. Chodziło pewnie o panią. – Mówił raczej przyjaźnie, z lekko pobrzmiewającym znudzeniem w głosie. 
– Czy wyprawa się udała? – zapytał dziwnie dwuznacznie. 
Pomyślałam, że jestem przewrażliwiona i odegnałam od siebie wrażenie, że mężczyzna lepiej wiedział co się ze mną działo, niż ja sama.
- Tak dziękuję, była mi bardzo potrzebna. – Odpowiedziałam sucho, nie zamierzając nic tłumaczyć i wyjaśniać. Zresztą nie wymaga wyjaśnienia zaśnięcie na murach.
Szłam za mężczyzną oświetlającym drogę i przypominałam sobie strzępki snu. Przez chwilę serce mi szybciej zabiło, bo miałam wrażenie, że spotkałam w nim właśnie jego.
- Śnił mi się pan. Śniłeś mi się. Ifryt – powiedziałam szybko, rozgorączkowana, nie myśląc, co mówię.
Z chwilą, gdy wypowiedziałam jego imię, uświadomiłam sobie, że go dobrze znam, że jest mi nawet bliski, choć nie wiem skąd to przekonanie.
- Jest to możliwe, jak i to, że nie był to sen – odpowiedział tubalnie, a w oczach czaiły się iskierki wesołości.
- Co masz na myśli? Pamiętam tylko, że tam byłeś. 
Usiłowałam sobie przypomnieć. W pamięci pojawiały się nowe senne obrazy. Jakieś nietypowe pomieszczenie, ledwo oświetlone starymi lampami. Podniecające zapachy, pożądanie i oczekiwanie. Twarz! Znajoma, uwielbiana. To twarz mojego faceta, choć wyglądająca troszkę inaczej, niż na jawie.
Szliśmy dość długo milcząc, każde pogrążone w swoich myślach.
- Kilkaset lat temu, dokładnie w taki dzień jak dziś, coś się zdarzyło tu na wzgórzu. Nikt nie wie dokładnie co. Jedni mówią, że była krwawa bitwa, inni, że tylko pojedynek władców. Może właśnie to widziałaś – odezwał się wreszcie, niezbyt poważnie, dobrze się bawiąc moim zmieszaniem.
- Nie bardzo wierzę w duchy, zjawy i sny – powiedziałam, bo tak naprawdę  myślałam. Nawet to dziwne pamiętanie tego mężczyzny, którego bez zastanowienia nazwałam Ifrytem, choć nie mam pojęcia skąd go znam, można pewnie jakoś sensownie wytłumaczyć.
- Jesteśmy już prawie przy wyjściu z parku. Dokąd cię odprowadzić? – zapytał swoim niskim, lekko znudzonym głosem.
- Niedaleko bramy wejściowej, tej z kasami biletowymi, jest mała knajpka. Tam czeka mój chłopak. Pewnie się martwi – powiedziałam i przygasłam. Uświadomiłam sobie, że mu na mnie nie zależy. Pozwolił mi pójść  samej. Rozgoryczenie znowu wkradało się w myśli.
Przeszliśmy przez bramę. Szliśmy jeszcze chwilę w ciemności. Za zakrętem, gdzie nie było już widać parku, zatętniło wieczorne życie. Po oświetlonych uliczkach kręcili się turyści. Z otwartych okien i drzwi przytulnych knajpek, słychać było gwar i muzykę.
- To tam, w „Mouro” – wskazałam ręką na szyld wiszący nad szeroko otwartymi drzwiami małej restauracji, przy których stała grupka ludzi, czekających aż się zwolni miejsce w środku.
- Przyjemne miejsce – powiedział Ifryt, gdy podchodziliśmy do drzwi – zacznij wszystko od początku – dodał już zupełnie innym tonem. 
Jego słowa zabrzmiały jakby wypowiadał zaklęcie albo przepowiednię. Tubalny głos było słychać mimo śmiechu i rozmów ludzi stojących przed restauracją i gwaru dobywającego się ze środka przez otwarte okna.
- Co ty mówisz?- zapytałam zdziwiona odwracając się w jego kierunku. 
Zdziwienie było jeszcze większe, bo nie zobaczyłam go ani za sobą, ani nigdzie w pobliżu. Zniknął nagle. Nie wierzę w nadprzyrodzone zdarzenia, ale z jakiegoś powodu byłam przekonana, że to, co powiedział było istotne i że już go nie zobaczę.
            Weszłam do restauracji. Rozglądałam się przez dłuższą chwilę. Nigdzie nie mogłam dojrzeć Arka. Poczułam się samotna i opuszczona. Obca i bezradna, daleko od domu. Nie wiem, czy byłam bardziej wkurzona, czy przybita.
Nie było wolnych stolików, więc stanęłam przy barze. Przyszła mi do głowy pocieszająca myśl, że może musiał z jakiegoś ważnego powodu wyjść z restauracji. Moja wyprawa przecież trochę się przedłużyła.
Łamaną angielszczyzną zapytałam młodego barmana, czy nikt nie zostawił dla mnie wiadomości. Popatrzył współczująco. Wyczuwał, że to dla mnie trudna sytuacja i tylko pokręcił przecząco głową. Zapytałam więc, czy nie widział tu czekającego na kogoś mężczyzny i opisałam Arka na tyle szczegółowo, na ile mi wystarczyło słownictwa. Wzruszył ramionami. Po chwili postawił przede mną szklaneczkę mocniejszego trunku, jakby wiedział, że będzie mi potrzebna. Może po prostu był miły.
Kiełkujące wcześniej obawy, teraz stały się już całkiem konkretne. Mój facet zostawił mnie właśnie teraz. W obcym kraju, nocą, daleko od hotelu, w którym zostały wszystkie moje rzeczy.
Mały, gryzący w gardło łyk, ciepło rozlało się po całym ciele, ale nie poprawiało nastroju. Stałam zamyślona, nie zwracając zbyt wielkiej uwagi na gwar i ludzi wokół. 
W pewnym momencie moją uwagę przykuł charakterystyczny, głośny śmiech. Bardzo dobrze znany, tyle razy wcześniej słyszany. Odwróciłam się w stronę, z której dochodził.
Przy stoliku, a właściwie przy sporej, drewnianej ławie w głębi sali siedziało kilka osób. Rozmawiali wesoło. Wypiłam jeszcze jeden, tym razem większy łyk i podeszłam bliżej. 
W grupie ludzi przy ławie był też mój facet. Obok niego, na mój gust zdecydowanie zbyt blisko, siedziała długowłosa brunetka. Nie dało się nie zauważyć, że go adoruje i że on przyjmuje to z zadowoleniem. Widać też było, że pierwszą nieśmiałość mają już za sobą.
Patrzyłam na nich jak wryta. Wreszcie z gonitwą zbolałych, pełnych zazdrości myśli, podeszłam do nich.
- Widzę, że dobrze się bawisz beze mnie – patrząc na niego wysyczałam z takim jadem, że aż poczułam gorycz gniewu w ustach.
Wszystkie twarze przy stole odwróciły się w moim kierunku, a rozmowa z wolna ucichła. Spojrzeli po sobie. Widząc, że ten, w którego się wgapiałam z gniewem i rozpaczą, był równie zaskoczony, próbowali o coś pytać, coś wyjaśniać. Niestety mówili w obcym dla mnie języku. On także. Płynnie, tak jak w ojczystej mowie. Pomyślałam, że to niemożliwe.
- Arek? – zapytałam.
Dotarło do mnie, że on mnie nie zna, zanim odpowiedział. Wygłupiłam się, ale w cale o to nie dbałam.
- I’m not Arek – powiedział z trudem wymawiając imię i trochę zażenowany pokręcił głową.
Nie spotkaliśmy się wcześniej. 
Nie kochałam go, nie byliśmy razem ani na wakacjach, ani w ogóle. 
Widziałam tego faceta  pierwszy raz, choć jego twarz tak dobrze znałam.  
Z głębi podświadomości wychyliło się przeświadczenie, że to spotkanie coś zapoczątkowało. Machina przeznaczenia poszła w ruch. Może zwariowałam, ale pomyślałam, że kiedy nasze oczy się spotkały, to jakby odnalazły w sobie odbicie tego co było i co będzie.
Kolejny raz zacznę wszystko od początku, tak jak przepowiedział Ifryt.