Na twarzy słońce i lekki powiew
bezkresnej przestrzeni. Zamknięte oczy.
Nie byłam jeszcze gotowa, by dowiedzieć się gdzie
jestem, gdzie mnie posłał los. Jeszcze nie wykiełkowało pytanie, skąd przybywam
i dokąd zmierzam.
Powoli docierała do mnie świadomość, że jestem, że
oddycham, że siedzę na żlebowym podłożu, skąpo porośniętym trawą, że oplatam
ramionami kolana, wystawiam twarz ku słońcu. Dopiero się stałam. Ciepło, jasno,
błogo.
Nie byłam sama. Moją twarz
delikatnie objęły nieco szorstkie dłonie. Zaskoczenie nie pozwoliło mi
zdecydować, czy to dobrze, czy raczej nie najlepiej. Zmusiłam się jednak, by
nie przyspieszać, by pozwolić swobodnie stać się dalej.
Dłonie, delikatnie i niemal z pietyzmem, dotykały
twarzy, jakby chciały poznać, zapamiętać i oswoić. Końce palców zaznaczały
kształt, obrysowywały kontury oczu, nosa, podbródka, pieściły skraj włosów.
Przyjemne, jak najukochańsza pieszczota.
Już miałam otworzyć oczy, gdy usłyszałam zmysłowy
męski szept :
- Idealna twarz, taka przestrzenna, prawdziwa. Nie
wiele jest takich twarzy.
Szept był pełen pasji, jakby właściciel męskich
dłoni i jego tajemniczy sprawca, zamierzał za chwilę uczynić coś jeszcze
bardziej intymnego.
Czekałam na pocałunek, który się jednak nie
zdarzył.
Otworzyłam oczy i spojrzałam w zafascynowane
nieobecne oblicze artysty. Po chwili dotarło do mnie, że nie było w nim
czułości, tylko podziw dla piękna dzieła natury, obiektu natchnienia.
Patrzyłam, widziałam,
postrzegałam.
Znalazłam się w górach. Spadło na mnie ostateczne
piękno tego miejsca.
Szczyt, dla mnie szczyt mojego świata i
dotychczasowego poznania. Twarde skaliste podłoże, z ledwo zakotwiczoną w nim
kosodrzewiną, pachnącymi kurzem i słodyczą delikatnymi żółtymi kuklikami i
sasankami o słonecznych środkach. Dookoła błękit.
W oddali zarysowane szczyty, podobnie piękne,
bezimienne i ponadczasowe. Zapierające dech, wytyczające drogę w
nieskończoność.
Po nieokreślonej chwili, na
szlaku pojawili się inni ludzie. Wymieniliśmy przyjazne pozdrowienia i
zwyczajowe kilka zdań.
Przybyłej grupie przewodził bardzo
charakterystyczny mężczyzna, z tych prawdziwych twardzieli. Ogorzały górskim
powietrzem, wysoki, przykuwający uwagę inteligentnym, żywym spojrzeniem,
wiarygodny.
Krótko przystrzyżona, lekko szpakowata fryzura i
luźny strój globtrotera, podkreślał naturalność i sprawiał, że on sam zdawał
się elementem tego świata.
Musiał podświadomie dokonać oceny zdolności do
samodzielnego przebycia szlaku, mojej i mojego towarzysza, a ta ocena nie
wypadła najlepiej. Podszedł do nas, idealnie wpasowany w górski pejzaż i
zaproponował :
- Możecie się do nas przyłączyć, pogoda może się w
każdej chwili pogorszyć. Do schroniska jeszcze jakieś dwie godziny spokojnego
zejścia. Pewnie i tak nie zdążmy zupełnie przed zachodem słońca. Powinniśmy
zaraz ruszać w drogę.
Emanował spokojem. Pomyślałam, że z nim nic mi nie
grozi, a zapewne pojawiłam się tu w jakimś celu.
I na swoje szczęście poszliśmy z grupą. Szlak w tej
części okazał się niezbyt łatwy.
Od razu musieliśmy zejść kilka
metrów trzymając się łańcuchów, a potem klamr, umieszczonych przez dobre duchy
w surowej i budzącej respekt skale.
Starałam się nie nadawać zbyt wielkiego znaczenia
widokowi ukazującemu się oczom. Skalna, wąska ścieżka, za którą rozpościerała
się przepaść.
Tak dobrze, choć nieroztropnie, byłoby oderwać
dłonie i stopy od podłoża, stać się częścią cudownie rześkiego i
majestatycznego powietrza. Tyle, że nie poznałabym tajemnicy, celu mojej tu i
teraz obecności.
Dalej nie było łatwiej. Kilkumetrowy
wąski trawers przy skalnej ścianie, bez łańcuchów, wydawał się niepokonany. Nasz
przewodnik pewnie na niego wkroczył, więc nie myśląc o strachu, poszłam za
resztą grupy.
Doszliśmy do półki skalnej, prześliznęliśmy się pod
nią i nie wiem skąd miałam w sobie wystarczającą odwagę, by zejść po niemal
pionowej ścianie, z której w najtrudniej dostępnych miejscach sterczały zbawienne
klamry.
Dotarliśmy do punktu widokowego. Adrenalina
wzmocniła doznanie wywołane obrazem, zapachem i dotykiem wiatru. Byłam tu tylko
drobinką wszechświata.
W przelocie wyłapałam wzrok
przewodnika. Dostrzegł zachwyt i wzruszenie w moich oczach i uśmiechnął się ze
zrozumieniem kogoś, kto obcuje z tym cudem na co dzień i wciąż nie wierzy, że w
nim uczestniczy.
Nie pozwolił nam zbyt długo upajać się zapadającym
już w szarówkę bezkresem. Tym bardziej, że powietrze stało się wilgotne, trochę
nawet mżyło.
Poszliśmy dalej. Ręce i nogi ślizgały się po
skośnie ułożonych płytach skalnych i tylko łańcuchy dawały nadzieję, że uda się
zejść. Atmosfera aż zgęstniała od wysiłku i strachu.
Kiedy wreszcie zeszliśmy z niemal pionowej ściany, mięśnie
drżały ze zmęczenia i niedowierzania. Zejście ze szczytu trwało ok godziny,
lecz wydawało się ulotną chwilą.
Potem kroczyliśmy blisko skalnego, stromego koryta,
którym wartko płynął strumyk, szumiąc delikatnie, szepcąc cichutko. Trzymaliśmy
się obłaskawionych już łańcuchów. Wąskim żlebem pełnym głazów i kamieni
doszliśmy do skalnego rumowiska, a potem już łatwo zeszliśmy wygodnym
chodnikiem pośród traw, kamieni i kosodrzewiny. Wreszcie naszym oczom ukazał
się nieruchomy majestatyczny staw, okolony wieńcem szczytów i skał, a w oddali
zamajaczyło schronisko, pieczętując udane zejście, tuż po zachodzie słońca.
Pokonałam trudną trasę,
pokonałam strach i nadal nie wiedziałam co tu robię.
Dotarliśmy w ciszy do schroniska, które klimatem
zachwycało tak, jak jego otoczenie. Połączenie głazów i drewna, uformowane w
przytulny budynek, do którego pasuje słowo najbezpieczniejsze w każdym języku, „Dom”.
Pachniał górskim powietrzem i dopiero wyjętym z
pieca plackiem drożdżowym. Nie przeszkadzał nawet zapach turystycznych zmagań.
Dochodząc do budynku, zrównałam
się z przewodnikiem, by mu podziękować. Uprzedził mnie i powiedział :
- Cieszę się, że przyszliście z nami. Gdybyście
chcieli wybrać się na szlak jutro, to wczesnym rankiem wyruszam. Zapraszam.
Mówiąc to zatrzymał się i spojrzał mi w oczy, ze
zrozumieniem, jakby wiedział więcej.
- Nie zdążyłam jeszcze podziękować za pomoc.
Dziękuję – tylko tyle zdołałam powiedzieć, zapatrzona w oczy mężczyzny,
bezkresne, niczym górski staw.
- Ignacy – przedstawił się z promiennym uśmiechem i
wyciągniętą w przyjaznym geście ręką.
- Jena – odpowiedziałam bez namysłu, poznając w ten
sposób swoje imię. Podałam mu rękę. Znalazłam się tu z jego powodu?
- Do zobaczenia rano – pożegnał się z lekkim
ociąganiem i odszedł. Przy schodach obejrzał się jeszcze i pomachał wesoło.
Odpowiedziałam gestem i uśmiechem przeznaczonym bardziej dla siebie, niż dla
niego.
Mój towarzysz okazał się
poznanym na szlaku piechurem, nie zupełnie przygotowanym na górskie warunki
artystą, poszukującym doznań i natchnienia.
Weszliśmy do zatłoczonego schroniska. W każdym
pomieszczeniu pełno było turystów i ich ekwipunku. W największej izbie przy
długich, drewnianych stołach, tłoczyli się ludzie, ściśnięci na szerokich
ławach, jedząc, pijąc, wesoło gawędząc i śmiejąc się radośnie.
Przy jednej ze ścian wybudowano ogromne kamienne
palenisko. Żarzyły się w nim iskrzące węgielki, nad którymi na masywnej,
żeliwnej kratownicy pieczono kiełbasy, mięsa i warzywa. Pachniało cudownie.
Wciśnięci na skraju jednej z ław, wypiliśmy po
kubku wzmocnionej gorącej herby i posililiśmy się mięsem, zajadanym pyszną
gęstą zupą.
Poczułam zmęczenie i nieodpartą chęć zawłaszczenia
jakiegoś łóżka. Zagadnęłam sąsiada przy stole i zapytałam jak wynająć tu pokój.
Zostałam sprowadzona na ziemię informacją, że wolnych pokoi z reguły tu nie ma.
Jest ich raptem tylko kilkanaście. Większość turystów śpi po prostu na
podłodze, tam gdzie znajdzie sobie miejsce i umości dowolne legowisko. Nikomu
to jednak, jak się zdawało, nie przeszkadzało. Takie tu panują zwyczaje. Śpisz
gdzie się da, nikt cię nie przegania.
Niezbyt to było pocieszające, bo nie dostrzegłam u
nas żadnych rzeczy niezbędnych do umoszczenia choćby najskromniejszego
posłania.
- Prześpimy się na schodach – stwierdził mój
towarzysz, nie przejmując się zupełnie.
Turyści porozkładali śpiwory,
koce, karimaty, kurtki i co kto jeszcze miał nadającego się na prowizoryczne
łóżko. Na szczęście noce były teraz ciepłe i nie trzeba było mocno się okrywać.
Zaanektowali każdą wolną przestrzeń podłogi w niemal wszystkich pomieszczeniach,
zostawiając tylko ścieżki, by można było przejść nie depcząc śpiących.
Kilka osób ułożyło się, wtulając w siebie nawzajem,
także na schodach wiodących na górną (sypialną) część schroniska. Znaleźliśmy
tam jeszcze trochę miejsca dla siebie. Schody były dość wąskie i gdy ktoś był
zmuszony się na nie wspiąć lub po nich zejść, musiał bardzo uważać, żeby innych
nie podeptać.
Właśnie ułożyłam się w miarę wygodnie, z plecami
opartymi o ścianę i głową wtuloną w wełniany sweter pożyczony przez dobrego
samarytanina, gdy ktoś schodząc z góry zakłócał innym odpoczynek. Nikt nie miał
mu tego za złe, wręcz przeciwnie, witano go przyjaźnie i zagadywano. Ja także
podkuliłam nogi, by pozwolić mu swobodnie przejść.
Mimo półmroku dojrzałam znajomą twarz przewodnika i
uśmiechnęłam się nieśmiało.
Zatrzymał się przy mnie i z lekkim wahaniem cicho
powiedział :
- Chodź ze mną.
- Ale … stracę to miejsce – szeptałam coś
nieskładnie.
- Zaradzimy
na to, weź rzeczy i chodź – proponował spokojnie, w sposób pewny, choć nie rozkazujący,
z odrobiną pytania w głosie.
Kiedy zeszliśmy ze schodów, zarzucił sobie na ramię
mój plecak, chwycił mnie za rękę i poprowadził korytarzem pełnym
odpoczywających. Ktoś pozdrowił go słowami „Witaj braciszku”, a my kierowaliśmy
się ku drzwiom z wyrytym napisem „Kaplica Św. Alberta”. Pomyślałam więc, że
może Ignacy jest zakonnikiem, w góry pewnie chodzi bez habitu.
Weszliśmy cicho do kaplicy, w której tliło się
nikłe światełko przy ołtarzu, ale okazało się, że nie jest ona celem naszej
wędrówki po zakamarkach schroniska. Ignacy nie uczynił nawet znaku krzyża,
tylko spokojnie, nadal trzymając mnie za rękę, poprowadził do niewidocznych
prawie drzwi w przeciwległej ścianie. Wyszliśmy w ciemny i wąski korytarzyk.
- Nie bój się, trzymam Cię, żebyś się nie potknęła.
Jeszcze chwila i będziemy na miejscu.
Przeszliśmy korytarz, na końcu
którego, ukryty za wąskimi drzwiami, znajdował się niewielki pokoik. Ignacy
otworzył drzwi wyciągniętym z kieszeni kluczem i uchylił nieznośnie skrzypiące.
Wszedł pierwszy, bo wiedział jak się tam po ciemku poruszać. Zapalił lampkę
stojącą na niewielkim stole i zaprosił mnie do środka.
To było bardzo małe i bardzo wypełnione
pomieszczenie.
Prócz stołu i dwóch drewnianych krzeseł, mieściło
się tam niezbyt szerokie łóżko, regał z upchniętymi do granic możliwości
książkami, niewielka drewniana szafa i kolorowa drewniana skrzynia na domowe
skarby. Na skrzyni stał laptop, sprzęt fotograficzny i inne cuda elektroniki,
zapewne służące do odtwarzania muzyki. Na ścianach wisiały obrazy, w większości
przedstawiające przepiękne górskie widoki, ale było też kilka portretów,
charyzmatycznych twarzy.
- Rozgość się, to moja wilcza nora – zaśmiał się
trochę speszony, jakby dopiero do niego dotarło, że może być coś niezręcznego w
zaproszeniu nieznajomej do swojej enklawy – jeśli cię to krępuje, to mogę ci
odstąpić mój pokój, prześpię się gdzie indziej.
- Nie, w żadnym razie. Nie boję się ciebie –
uśmiechnęłam się, bo na prawdę był miły. Twardy facet w obliczu natury, lecz
speszony przy dopiero poznanej kobiecie. Pożądane połączenie.
Znalazłam się tu i nie miałam
wątpliwości, że go chcę. Intrygowało mnie, co nim kierowało, że mnie tu
przyprowadził. Nie był mężczyzną poszukującym towarzystwa na noc. To nie taki
klimat. Jednak byłam pewna, że już na szlaku mnie obserwował i coś nas ku sobie pchało. Dlatego tu jestem?
- Będziemy spać razem? – zapytałam bezpośrednio.
- Mam w skrzyni materac, śpiwór i koc. Prześpię się
na podłodze przy łóżku.
- A jeśli cię zaproszę? Chciałabym spędzić noc w
twoich ramionach – powiedziałam szczerze, sama tym zaskoczona.
- Ale … ja chrapię – wypalił zbity z tropu,
usiłując nieudolnie zamknąć temat.
- Nie pozwolę ci. Będę się do ciebie przytulać,
albo przegadamy całą noc. Powiedz szczerze, dlaczego mnie zabrałeś ze sobą.
- Nikogo bym nie zostawił na szlaku, kiedy widzę,
że sam sobie nie poradzi. Byłaś tak beztroska, jakbyś się tu znalazła
przypadkiem, a twój przyjaciel też chyba niewiele wie o górach – powiedział z
przyganą.
- To wiem. Pytam dlaczego teraz mnie wziąłeś ze
sobą.
Spojrzał mi w oczy, długo szukając w nich
odpowiedzi.
- Dobrze, wszystko ci opowiem, ale najpierw
napijemy się gorącej herbaty.
Wyciągnął spod stołu małą kuchenkę gazową, czajnik
i butlę z wodą. Przygotowywał herbatę, a ja umościłam się na łóżku i
przeglądałam zawartość swojego plecaka. Znalazłam w nim małą butelkę z etykietą
„Śliwowica Łącka”.
- Czy to się nada do herbaty? – zapytałam
zadowolona.
- Idealnie. Jeśli jest prawdziwa, to rarytas.
Potrafi zamieszać w głowie i pokrzepić serce, albo odwrotnie.
Twardy mężczyzna nieco zmiękł. Stał się teraz
bardziej otwarty i już niespeszony, dopasował się do mojego luzu, a może
znalazł to czego szukał.
Po
pokoju rozszedł się zapach herbaty i mocnej śliwowicy. Ignacy przygotował napój
rozgrzewający już po pierwszym łyku. Poczułam jak ciepło i dobry nastrój
wlewają się do każdej cząsteczki. Sama czułam się jak iskierka i z iskrzącymi
oczami uśmiechałam się do niego. Usadowiliśmy się wygodnie na łóżku zwróceni ku
sobie, na jego przeciwległych końcach, oparci wygodnie, z parującymi kubkami w
dłoniach. Ignacy wpatrywał się chwilę w moją twarz, jakby odczytując początek
opowieści.
- Kocham góry odkąd pamiętam – rozpoczął – ratują
mnie w trudnych życiowych sytuacjach. Gdy miałem kilkanaście lat, umarła moja
mama. Ojciec przetrwał ból chodząc w góry. Zabierał mnie ze sobą, aż i ja je
pokochałem.
Po chwili nienatrętnej ciszy, której nie śmiałam
przerwać, opowiadał :
- Poznałem dziewczynę, którą bardzo polubiłem, a
potem całym sercem pokochałem. Byliśmy stworzeni dla siebie, rozumieliśmy się
bez słów, dawaliśmy sobie radość i oparcie, chciałem z nią spędzić życie. Nasz
związek trwał niecały rok. Aż któregoś dnia … ona zniknęła. Do dziś nie wiem co
się stało, czy żyje, gdzie jest, dlaczego. Minęło już parę długich lat, a ja
wciąż szukam. Znowu uratowały mnie góry. Chciałem nawet zostać zakonnikiem,
Albertynem, ale nie znalazłem w sobie wystarczającej wiary. Nie mogę dziękować
Komukolwiek za stratę. Zostałem więc przewodnikiem górskim i tu żyję przez
większą część roku, tu jestem.
Mówię ci o tym dlatego, że … jesteś, jak ta moja
dziewczyna – powiedział to z trudem, jakby bał się wyrazić na głos myśli o jej
braku.
- Co to znaczy, że jestem jak ona? Jestem do niej
podobna, czy może poznaliście się w podobnych okolicznościach i coś ci się
przypomniało – zaintrygowana poczułam, że
w jakiś sposób zbliżam się do wyjaśnienia tajemnicy, co nie pozwalało mi
usiedzieć na miejscu.
- Wyglądasz jak ona, jak jej nieco starsza wersja.
Masz taki sam głos, śmiech, gesty, poruszasz się podobnie, albo to tęsknota
płata mi figla. Jesteś, tak jak ona bezpośrednia i spokojna. Mam wrażenie, że
to ty, że wróciłaś – spojrzał teraz ze smutnym dystansem, skołowany niedorzeczną
myślą.
- Przepraszam, trochę się zapędziłem. Rozstroiłem
się jak mięczak. Nie mogłem się oprzeć pokusie, by znaleźć się blisko ciebie.
- Ignacy … to chyba nie możliwe – powiedziałam z
niepewnym uśmiechem. Widział, że nie potraktowałam go jak szaleńca, że mu
uwierzyłam, albo współczułam.
- Dość tych smutków, napijmy się jeszcze herbaty z
prądem, a potem ty mi opowiesz o sobie.
- Nie mogę ci nic opowiedzieć – powiedziałam po
prostu. Pewnie pomyślał, że nie chcę.
- Więc idziemy spać? Nadal chcesz się do mnie
przytulać, żebym nie chrapał? – powiedział sucho, nadąsany.
- Chcę się z tobą kochać – powiedziałam patrząc mu
w oczy, nie dając czasu na otrząśnięcie się z brzmienia tych słów i wkraczając w
jego część łóżka.
- Ja też tego chcę – wyszeptał tylko, mimo
zaskoczenia biorąc w dłonie moją twarz i przyciągając ją ku swojej.
Pocałowałam go delikatnie,
smakując jego usta. Przyciągnął mnie do siebie i odpowiedział prawdziwym,
namiętnym pocałunkiem. Nasze ręce oswajały się z czułością. Przestałam go na
chwilę całować, odsunęłam się trochę i patrząc mu z pożądaniem w oczy, zdjęłam
sweter. Powoli, guzik po guziku, rozpięłam koszulę, ukazując stanik, spod
którego sterczały koniuszki pragnących piersi.
Patrzył z głodem w oczach. Zdjęłam z niego bluzę, a
on koszulkę. Wtuliłam się, chłonęłam ciepło męskiego ciała i intrygujący
zapach. Chciałam, by to trwało całą wieczność.
Położył mnie na łóżku odrzucając rozpiętą koszulę i
stanik. Jego dłonie, dotyk, poznawanie i pieszczoty. Tylko to w tej chwili
istniało. Smakował mnie niespiesznie, chcąc się delektować, a nie zaspokoić.
Gdy dotarł do wciąż opinających mnie spodni, rozpiął je, lecz ich nie zsunął.
Ujął moją dłoń, przez chwilę ssał koniuszki palców i tak zwilżone skierował
miedzy moje uda. Zrozumiałam czego oczekuje i zaczęłam się pieścić. Palce
błądziły delikatnie, szukając najczulszego miejsca, którego docenienie
zapowiadało największą przyjemność. Poczułam się nieskromna i co raz bardziej
chciałam być dla niego niegrzeczna. On w tym czasie patrzył, oczy zapadały w
głębię nienasycenia. Patrząc, pieścił.
Byłam podniecona. Mój własny dotyk, jego zachęta i
mroczne spojrzenie pobudzały z taką siłą, że za chwilę uniosłabym się na
szczyt. Przerwałam pokaz i wymruczałam „To ciebie chcę”. Ujęłam jego dłoń i tak
jak on przed chwilą, possałam koniuszki palców i wsunęłam je w wilgotną
kobiecość. Wsuwał i wysuwał palec, rytmicznie, coraz szybciej, reagując na mój
przyspieszony oddech i malującą się zapowiedź ekstazy na twarzy. Bez uprzedzenia
przestał. Przytulił, namiętnie pocałował i wyszeptał do ucha „To jest piękne”.
Z iskierką w oku odszepnęłam, że w drugą stronę
widok jest równie ekscytujący i rozpięłam mu rozporek, opuszczając tylko trochę
spodnie i spodenki. Chwyciłam delikatnie jego dłoń i skierowałam do nabrzmiałej
męskości, choć trudno było mi ukryć, że sama miałam na nią ochotę.
- O nie -
jęknął z udawanym sprzeciwem.
- O tak - nie dawałam za wygraną, śmiejąc się.
- O, nie, bo to nie ta ręka - roześmiał się
szczerze, a potem ujął w lewą dłoń twardego siebie i przekonał nas oboje, jak
fascynująco może wyglądać mężczyzna, w najintymniejszym pokazie dla swej
wybranki.
To było bardzo zbliżające, przełamujące wszelkie
zahamowania. Wreszcie, gdy nie mogłam już opanować chęci dotknięcia go, nie
przerywając jego tańca solo, dotknęłam koniuszka językiem. Zaczęłam zagłębiać
go w ustach, dopasowując się do rytmu ruchów dłoni.
Przerwał te pieszczoty, ujmując moją twarz i
przytulając mnie czule.
Idealnie wyczuwając wzajemne pragnienia i mając
ochotę na siebie tak wielką, że choćby chwilka czekania, byłaby męką,
wyzbyliśmy się reszty ubrań i dopadliśmy siebie, spragnieni i ciekawi.
Głaskał i całował moje plecy, pośladki i uda.
Rozsunęłam zachęcająco nogi. Wszedł we mnie bez zastanowienia, delikatnie ale
stanowczo. Poruszał się powoli. Na każde jego wejście czekałam w zapowiedzi rosnącego
podniecenia. Chciałam mocniej, chciałam szybciej, on to wiedział i mi umykał.
Ta zabawa podniecała z taką intensywnością, że
kiedy wreszcie zatańczył w moim rytmie, już mnie nie powstrzymując, między
nogami, w podbrzuszu, w krzyżu i wreszcie po całym ciele, rozlała się fala
rozkoszy. Krzyczałam po raz pierwszy, zagryzając poduszkę, żeby nie postawić na
nogi całego schroniska. Wiłam się pod jego cudownym ciężarem i gdyby nie uciekł
w ostatniej sekundzie, to i on musiałby gryźć poduszkę.
Leżałam skulona na boku i drżałam w zapamiętanym
jeszcze szczęściu. Ignacy tulił mnie, przyciskając moje plecy do torsu i
umięśnionego brzucha, racząc dotykiem prężnej wciąż męskości. Głaskał moje
ramiona i szeptał „Co się stało maleńka, no co się stało?”
Tak dobrze, tak cudownie. Może robiłam to pierwszy
raz?
Uśmiechnęłam się do niego z tym odczuciem
i wstałam, żeby poszukać wody. Napiłam się i podałam szklankę Ignacemu.
Wstał z łóżka, napił się i odwrócił mnie tyłem do
siebie, zmuszając, żebym oparła ręce na stole. Rozsunął mi nieco nogi i wszedł
we mnie, wypuszczając łyk wody na pochylone plecy. Chłodny strumyczek spłynął w
miejsce, w którym byliśmy złączeni, co było dodatkowym, niespodziewanym
bodźcem. Znowu wzlatywałam ku szczytom.
Szeptałam, że go chcę, żeby mnie zalał, żeby we
mnie został. W rytmie tych szeptów on tańczył we mnie i jeszcze bardziej rozpalał,
sam dążąc do spełnienia.
Jeszcze chwilka, jeszcze nie mógł się mną
nacieszyć.
Usiadł na łóżku i wyciągniętą ręką zaprosił, bym go
dosiadła. Patrząc mu głęboko w oczy, oplatałam go nogami i przyjęłam całego w
głąb siebie, poruszając się by wniknął jeszcze głębiej. Przyciągał i odsuwał, i
znowu przyciągał, panosząc się w środku. Otuliłam go ramionami i przylgnęłam. Przygarniał
do granic wytrzymałości i kochał namiętnie, tak że po chwili krzyczał z
rozkoszy w moje włosy, zalewając mnie tak jak chciałam i znowu doprowadzając do
szaleństwa.
Pozwoliliśmy sobie tak trwać w uścisku
nieobliczalną chwilę. Potem położyliśmy się obok siebie, patrząc i dziękując
bez słów. Rozmawialiśmy jeszcze długo, aż zastał nas wczesny o tej porze roku
świt.
Żartowałam, że niezłą gadkę przygotował na wyrwanie
laski na jeden numerek. Ignacy, przekomarzał się, że taka gadka zasługuje na co
najmniej dwa numerki i znowu zaczęliśmy baraszkować. Najpierw ze śmiechem, a
potem pożądanie znowu dało znać o sobie i znowu podarowaliśmy sobie siebie nawzajem.
Po pełnym doznań zbliżeniu, jeszcze trwając w
miłosnym splocie, przyznałam się, że nie wiem kim jestem, skąd się tu wzięłam i
dokąd zmierzam. Na moment w jego oczach zagościł smutek i wspomnienie
zadawnionej tęsknoty.
- Będę cię trzymał w ramionach. Porozmawiamy o tym
jutro.
- Gdyby się okazało, że nie ma dla mnie jutra, będę
cię szukała przez wszystkie dni czasu. Wiem, do kogo tu przybyłam, ale nie wiem
skąd i dokąd moja droga prowadzi. Dobranoc. Do jutra, gdzieś, kiedyś.