poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Chwile II


Na twarzy słońce i lekki powiew bezkresnej przestrzeni. Zamknięte oczy.
Nie byłam jeszcze gotowa, by dowiedzieć się gdzie jestem, gdzie mnie posłał los. Jeszcze nie wykiełkowało pytanie, skąd przybywam i dokąd zmierzam.
Powoli docierała do mnie świadomość, że jestem, że oddycham, że siedzę na żlebowym podłożu, skąpo porośniętym trawą, że oplatam ramionami kolana, wystawiam twarz ku słońcu. Dopiero się stałam. Ciepło, jasno, błogo.
Nie byłam sama. Moją twarz delikatnie objęły nieco szorstkie dłonie. Zaskoczenie nie pozwoliło mi zdecydować, czy to dobrze, czy raczej nie najlepiej. Zmusiłam się jednak, by nie przyspieszać, by pozwolić swobodnie stać się dalej.
Dłonie, delikatnie i niemal z pietyzmem, dotykały twarzy, jakby chciały poznać, zapamiętać i oswoić. Końce palców zaznaczały kształt, obrysowywały kontury oczu, nosa, podbródka, pieściły skraj włosów. Przyjemne, jak najukochańsza pieszczota.
Już miałam otworzyć oczy, gdy usłyszałam zmysłowy męski szept :
- Idealna twarz, taka przestrzenna, prawdziwa. Nie wiele jest takich twarzy.
Szept był pełen pasji, jakby właściciel męskich dłoni i jego tajemniczy sprawca, zamierzał za chwilę uczynić coś jeszcze bardziej intymnego.
Czekałam na pocałunek, który się jednak nie zdarzył.
Otworzyłam oczy i spojrzałam w zafascynowane nieobecne oblicze artysty. Po chwili dotarło do mnie, że nie było w nim czułości, tylko podziw dla piękna dzieła natury, obiektu natchnienia.
Patrzyłam, widziałam, postrzegałam.
Znalazłam się w górach. Spadło na mnie ostateczne piękno tego miejsca.
Szczyt, dla mnie szczyt mojego świata i dotychczasowego poznania. Twarde skaliste podłoże, z ledwo zakotwiczoną w nim kosodrzewiną, pachnącymi kurzem i słodyczą delikatnymi żółtymi kuklikami i sasankami o słonecznych środkach. Dookoła błękit.
W oddali zarysowane szczyty, podobnie piękne, bezimienne i ponadczasowe. Zapierające dech, wytyczające drogę w nieskończoność.
Po nieokreślonej chwili, na szlaku pojawili się inni ludzie. Wymieniliśmy przyjazne pozdrowienia i zwyczajowe kilka zdań.
Przybyłej grupie przewodził bardzo charakterystyczny mężczyzna, z tych prawdziwych twardzieli. Ogorzały górskim powietrzem, wysoki, przykuwający uwagę inteligentnym, żywym spojrzeniem, wiarygodny.
Krótko przystrzyżona, lekko szpakowata fryzura i luźny strój globtrotera, podkreślał naturalność i sprawiał, że on sam zdawał się elementem tego świata.
Musiał podświadomie dokonać oceny zdolności do samodzielnego przebycia szlaku, mojej i mojego towarzysza, a ta ocena nie wypadła najlepiej. Podszedł do nas, idealnie wpasowany w górski pejzaż i zaproponował :
- Możecie się do nas przyłączyć, pogoda może się w każdej chwili pogorszyć. Do schroniska jeszcze jakieś dwie godziny spokojnego zejścia. Pewnie i tak nie zdążmy zupełnie przed zachodem słońca. Powinniśmy zaraz ruszać w drogę.
Emanował spokojem. Pomyślałam, że z nim nic mi nie grozi, a zapewne pojawiłam się tu w jakimś celu.
I na swoje szczęście poszliśmy z grupą. Szlak w tej części okazał się niezbyt łatwy.
Od razu musieliśmy zejść kilka metrów trzymając się łańcuchów, a potem klamr, umieszczonych przez dobre duchy w surowej i budzącej respekt skale.
Starałam się nie nadawać zbyt wielkiego znaczenia widokowi ukazującemu się oczom. Skalna, wąska ścieżka, za którą rozpościerała się przepaść.
Tak dobrze, choć nieroztropnie, byłoby oderwać dłonie i stopy od podłoża, stać się częścią cudownie rześkiego i majestatycznego powietrza. Tyle, że nie poznałabym tajemnicy, celu mojej tu i teraz obecności.
Dalej nie było łatwiej. Kilkumetrowy wąski trawers przy skalnej ścianie, bez łańcuchów, wydawał się niepokonany. Nasz przewodnik pewnie na niego wkroczył, więc nie myśląc o strachu, poszłam za resztą grupy.
Doszliśmy do półki skalnej, prześliznęliśmy się pod nią i nie wiem skąd miałam w sobie wystarczającą odwagę, by zejść po niemal pionowej ścianie, z której w najtrudniej dostępnych miejscach sterczały zbawienne klamry.
Dotarliśmy do punktu widokowego. Adrenalina wzmocniła doznanie wywołane obrazem, zapachem i dotykiem wiatru. Byłam tu tylko drobinką wszechświata.
W przelocie wyłapałam wzrok przewodnika. Dostrzegł zachwyt i wzruszenie w moich oczach i uśmiechnął się ze zrozumieniem kogoś, kto obcuje z tym cudem na co dzień i wciąż nie wierzy, że w nim uczestniczy.
Nie pozwolił nam zbyt długo upajać się zapadającym już w szarówkę bezkresem. Tym bardziej, że powietrze stało się wilgotne, trochę nawet mżyło.
Poszliśmy dalej. Ręce i nogi ślizgały się po skośnie ułożonych płytach skalnych i tylko łańcuchy dawały nadzieję, że uda się zejść. Atmosfera aż zgęstniała od wysiłku i strachu.
Kiedy wreszcie zeszliśmy z niemal pionowej ściany, mięśnie drżały ze zmęczenia i niedowierzania. Zejście ze szczytu trwało ok godziny, lecz wydawało się ulotną chwilą.
Potem kroczyliśmy blisko skalnego, stromego koryta, którym wartko płynął strumyk, szumiąc delikatnie, szepcąc cichutko. Trzymaliśmy się obłaskawionych już łańcuchów. Wąskim żlebem pełnym głazów i kamieni doszliśmy do skalnego rumowiska, a potem już łatwo zeszliśmy wygodnym chodnikiem pośród traw, kamieni i kosodrzewiny. Wreszcie naszym oczom ukazał się nieruchomy majestatyczny staw, okolony wieńcem szczytów i skał, a w oddali zamajaczyło schronisko, pieczętując udane zejście, tuż po zachodzie słońca.
Pokonałam trudną trasę, pokonałam strach i nadal nie wiedziałam co tu robię.
Dotarliśmy w ciszy do schroniska, które klimatem zachwycało tak, jak jego otoczenie. Połączenie głazów i drewna, uformowane w przytulny budynek, do którego pasuje słowo najbezpieczniejsze w każdym języku, „Dom”.
Pachniał górskim powietrzem i dopiero wyjętym z pieca plackiem drożdżowym. Nie przeszkadzał nawet zapach turystycznych zmagań.
Dochodząc do budynku, zrównałam się z przewodnikiem, by mu podziękować. Uprzedził mnie i powiedział :
- Cieszę się, że przyszliście z nami. Gdybyście chcieli wybrać się na szlak jutro, to wczesnym rankiem wyruszam. Zapraszam.
Mówiąc to zatrzymał się i spojrzał mi w oczy, ze zrozumieniem, jakby wiedział więcej.
- Nie zdążyłam jeszcze podziękować za pomoc. Dziękuję – tylko tyle zdołałam powiedzieć, zapatrzona w oczy mężczyzny, bezkresne, niczym górski staw.
- Ignacy – przedstawił się z promiennym uśmiechem i wyciągniętą w przyjaznym geście ręką.
- Jena – odpowiedziałam bez namysłu, poznając w ten sposób swoje imię. Podałam mu rękę. Znalazłam się tu z jego powodu?
- Do zobaczenia rano – pożegnał się z lekkim ociąganiem i odszedł. Przy schodach obejrzał się jeszcze i pomachał wesoło. Odpowiedziałam gestem i uśmiechem przeznaczonym bardziej dla siebie, niż dla niego.
Mój towarzysz okazał się poznanym na szlaku piechurem, nie zupełnie przygotowanym na górskie warunki artystą, poszukującym doznań i natchnienia.
Weszliśmy do zatłoczonego schroniska. W każdym pomieszczeniu pełno było turystów i ich ekwipunku. W największej izbie przy długich, drewnianych stołach, tłoczyli się ludzie, ściśnięci na szerokich ławach, jedząc, pijąc, wesoło gawędząc i śmiejąc się radośnie.
Przy jednej ze ścian wybudowano ogromne kamienne palenisko. Żarzyły się w nim iskrzące węgielki, nad którymi na masywnej, żeliwnej kratownicy pieczono kiełbasy, mięsa i warzywa. Pachniało cudownie.
Wciśnięci na skraju jednej z ław, wypiliśmy po kubku wzmocnionej gorącej herby i posililiśmy się mięsem, zajadanym pyszną gęstą zupą.
Poczułam zmęczenie i nieodpartą chęć zawłaszczenia jakiegoś łóżka. Zagadnęłam sąsiada przy stole i zapytałam jak wynająć tu pokój. Zostałam sprowadzona na ziemię informacją, że wolnych pokoi z reguły tu nie ma. Jest ich raptem tylko kilkanaście. Większość turystów śpi po prostu na podłodze, tam gdzie znajdzie sobie miejsce i umości dowolne legowisko. Nikomu to jednak, jak się zdawało, nie przeszkadzało. Takie tu panują zwyczaje. Śpisz gdzie się da, nikt cię nie przegania.
Niezbyt to było pocieszające, bo nie dostrzegłam u nas żadnych rzeczy niezbędnych do umoszczenia choćby najskromniejszego posłania.
- Prześpimy się na schodach – stwierdził mój towarzysz, nie przejmując się zupełnie.
Turyści porozkładali śpiwory, koce, karimaty, kurtki i co kto jeszcze miał nadającego się na prowizoryczne łóżko. Na szczęście noce były teraz ciepłe i nie trzeba było mocno się okrywać. Zaanektowali każdą wolną przestrzeń podłogi w niemal wszystkich pomieszczeniach, zostawiając tylko ścieżki, by można było przejść nie depcząc śpiących.
Kilka osób ułożyło się, wtulając w siebie nawzajem, także na schodach wiodących na górną (sypialną) część schroniska. Znaleźliśmy tam jeszcze trochę miejsca dla siebie. Schody były dość wąskie i gdy ktoś był zmuszony się na nie wspiąć lub po nich zejść, musiał bardzo uważać, żeby innych nie podeptać.
Właśnie ułożyłam się w miarę wygodnie, z plecami opartymi o ścianę i głową wtuloną w wełniany sweter pożyczony przez dobrego samarytanina, gdy ktoś schodząc z góry zakłócał innym odpoczynek. Nikt nie miał mu tego za złe, wręcz przeciwnie, witano go przyjaźnie i zagadywano. Ja także podkuliłam nogi, by pozwolić mu swobodnie przejść.
Mimo półmroku dojrzałam znajomą twarz przewodnika i uśmiechnęłam się nieśmiało.
Zatrzymał się przy mnie i z lekkim wahaniem cicho powiedział :
- Chodź ze mną.
- Ale … stracę to miejsce – szeptałam coś nieskładnie.
-  Zaradzimy na to, weź rzeczy i chodź – proponował spokojnie, w sposób pewny, choć nie rozkazujący, z odrobiną pytania w głosie.
Kiedy zeszliśmy ze schodów, zarzucił sobie na ramię mój plecak, chwycił mnie za rękę i poprowadził korytarzem pełnym odpoczywających. Ktoś pozdrowił go słowami „Witaj braciszku”, a my kierowaliśmy się ku drzwiom z wyrytym napisem „Kaplica Św. Alberta”. Pomyślałam więc, że może Ignacy jest zakonnikiem, w góry pewnie chodzi bez habitu.
Weszliśmy cicho do kaplicy, w której tliło się nikłe światełko przy ołtarzu, ale okazało się, że nie jest ona celem naszej wędrówki po zakamarkach schroniska. Ignacy nie uczynił nawet znaku krzyża, tylko spokojnie, nadal trzymając mnie za rękę, poprowadził do niewidocznych prawie drzwi w przeciwległej ścianie. Wyszliśmy w ciemny i wąski korytarzyk.
- Nie bój się, trzymam Cię, żebyś się nie potknęła. Jeszcze chwila i będziemy na miejscu.
Przeszliśmy korytarz, na końcu którego, ukryty za wąskimi drzwiami, znajdował się niewielki pokoik. Ignacy otworzył drzwi wyciągniętym z kieszeni kluczem i uchylił nieznośnie skrzypiące. Wszedł pierwszy, bo wiedział jak się tam po ciemku poruszać. Zapalił lampkę stojącą na niewielkim stole i zaprosił mnie do środka.
To było bardzo małe i bardzo wypełnione pomieszczenie.
Prócz stołu i dwóch drewnianych krzeseł, mieściło się tam niezbyt szerokie łóżko, regał z upchniętymi do granic możliwości książkami, niewielka drewniana szafa i kolorowa drewniana skrzynia na domowe skarby. Na skrzyni stał laptop, sprzęt fotograficzny i inne cuda elektroniki, zapewne służące do odtwarzania muzyki. Na ścianach wisiały obrazy, w większości przedstawiające przepiękne górskie widoki, ale było też kilka portretów, charyzmatycznych twarzy.
- Rozgość się, to moja wilcza nora – zaśmiał się trochę speszony, jakby dopiero do niego dotarło, że może być coś niezręcznego w zaproszeniu nieznajomej do swojej enklawy – jeśli cię to krępuje, to mogę ci odstąpić mój pokój, prześpię się gdzie indziej.
- Nie, w żadnym razie. Nie boję się ciebie – uśmiechnęłam się, bo na prawdę był miły. Twardy facet w obliczu natury, lecz speszony przy dopiero poznanej kobiecie. Pożądane połączenie.
Znalazłam się tu i nie miałam wątpliwości, że go chcę. Intrygowało mnie, co nim kierowało, że mnie tu przyprowadził. Nie był mężczyzną poszukującym towarzystwa na noc. To nie taki klimat. Jednak byłam pewna, że już na szlaku mnie obserwował i coś nas ku sobie pchało. Dlatego tu jestem?
- Będziemy spać razem? – zapytałam bezpośrednio.
- Mam w skrzyni materac, śpiwór i koc. Prześpię się na podłodze przy łóżku.
- A jeśli cię zaproszę? Chciałabym spędzić noc w twoich ramionach – powiedziałam szczerze, sama tym zaskoczona.
- Ale … ja chrapię – wypalił zbity z tropu, usiłując nieudolnie zamknąć temat.
- Nie pozwolę ci. Będę się do ciebie przytulać, albo przegadamy całą noc. Powiedz szczerze, dlaczego mnie zabrałeś ze sobą.
- Nikogo bym nie zostawił na szlaku, kiedy widzę, że sam sobie nie poradzi. Byłaś tak beztroska, jakbyś się tu znalazła przypadkiem, a twój przyjaciel też chyba niewiele wie o górach – powiedział z przyganą.
- To wiem. Pytam dlaczego teraz mnie wziąłeś ze sobą.
Spojrzał mi w oczy, długo szukając w nich odpowiedzi.
- Dobrze, wszystko ci opowiem, ale najpierw napijemy się gorącej herbaty.
Wyciągnął spod stołu małą kuchenkę gazową, czajnik i butlę z wodą. Przygotowywał herbatę, a ja umościłam się na łóżku i przeglądałam zawartość swojego plecaka. Znalazłam w nim małą butelkę z etykietą „Śliwowica Łącka”.
- Czy to się nada do herbaty? – zapytałam zadowolona.
- Idealnie. Jeśli jest prawdziwa, to rarytas. Potrafi zamieszać w głowie i pokrzepić serce, albo odwrotnie.
Twardy mężczyzna nieco zmiękł. Stał się teraz bardziej otwarty i już niespeszony, dopasował się do mojego luzu, a może znalazł to czego szukał.
      Po pokoju rozszedł się zapach herbaty i mocnej śliwowicy. Ignacy przygotował napój rozgrzewający już po pierwszym łyku. Poczułam jak ciepło i dobry nastrój wlewają się do każdej cząsteczki. Sama czułam się jak iskierka i z iskrzącymi oczami uśmiechałam się do niego. Usadowiliśmy się wygodnie na łóżku zwróceni ku sobie, na jego przeciwległych końcach, oparci wygodnie, z parującymi kubkami w dłoniach. Ignacy wpatrywał się chwilę w moją twarz, jakby odczytując początek opowieści.
- Kocham góry odkąd pamiętam – rozpoczął – ratują mnie w trudnych życiowych sytuacjach. Gdy miałem kilkanaście lat, umarła moja mama. Ojciec przetrwał ból chodząc w góry. Zabierał mnie ze sobą, aż i ja je pokochałem.
Po chwili nienatrętnej ciszy, której nie śmiałam przerwać, opowiadał :
- Poznałem dziewczynę, którą bardzo polubiłem, a potem całym sercem pokochałem. Byliśmy stworzeni dla siebie, rozumieliśmy się bez słów, dawaliśmy sobie radość i oparcie, chciałem z nią spędzić życie. Nasz związek trwał niecały rok. Aż któregoś dnia … ona zniknęła. Do dziś nie wiem co się stało, czy żyje, gdzie jest, dlaczego. Minęło już parę długich lat, a ja wciąż szukam. Znowu uratowały mnie góry. Chciałem nawet zostać zakonnikiem, Albertynem, ale nie znalazłem w sobie wystarczającej wiary. Nie mogę dziękować Komukolwiek za stratę. Zostałem więc przewodnikiem górskim i tu żyję przez większą część roku, tu jestem.
Mówię ci o tym dlatego, że … jesteś, jak ta moja dziewczyna – powiedział to z trudem, jakby bał się wyrazić na głos myśli o jej braku.
- Co to znaczy, że jestem jak ona? Jestem do niej podobna, czy może poznaliście się w podobnych okolicznościach i coś ci się przypomniało – zaintrygowana poczułam, że  w jakiś sposób zbliżam się do wyjaśnienia tajemnicy, co nie pozwalało mi usiedzieć na miejscu.
- Wyglądasz jak ona, jak jej nieco starsza wersja. Masz taki sam głos, śmiech, gesty, poruszasz się podobnie, albo to tęsknota płata mi figla. Jesteś, tak jak ona bezpośrednia i spokojna. Mam wrażenie, że to ty, że wróciłaś – spojrzał teraz ze smutnym dystansem, skołowany niedorzeczną myślą.
- Przepraszam, trochę się zapędziłem. Rozstroiłem się jak mięczak. Nie mogłem się oprzeć pokusie, by znaleźć się blisko ciebie.
- Ignacy … to chyba nie możliwe – powiedziałam z niepewnym uśmiechem. Widział, że nie potraktowałam go jak szaleńca, że mu uwierzyłam, albo współczułam.
- Dość tych smutków, napijmy się jeszcze herbaty z prądem, a potem ty mi opowiesz o sobie.
- Nie mogę ci nic opowiedzieć – powiedziałam po prostu. Pewnie pomyślał, że nie chcę.
- Więc idziemy spać? Nadal chcesz się do mnie przytulać, żebym nie chrapał? – powiedział sucho, nadąsany.
- Chcę się z tobą kochać – powiedziałam patrząc mu w oczy, nie dając czasu na otrząśnięcie się z brzmienia tych słów i wkraczając w jego część łóżka.
- Ja też tego chcę – wyszeptał tylko, mimo zaskoczenia biorąc w dłonie moją twarz i przyciągając ją ku swojej.
Pocałowałam go delikatnie, smakując jego usta. Przyciągnął mnie do siebie i odpowiedział prawdziwym, namiętnym pocałunkiem. Nasze ręce oswajały się z czułością. Przestałam go na chwilę całować, odsunęłam się trochę i patrząc mu z pożądaniem w oczy, zdjęłam sweter. Powoli, guzik po guziku, rozpięłam koszulę, ukazując stanik, spod którego sterczały koniuszki pragnących piersi.
Patrzył z głodem w oczach. Zdjęłam z niego bluzę, a on koszulkę. Wtuliłam się, chłonęłam ciepło męskiego ciała i intrygujący zapach. Chciałam, by to trwało całą wieczność.
Położył mnie na łóżku odrzucając rozpiętą koszulę i stanik. Jego dłonie, dotyk, poznawanie i pieszczoty. Tylko to w tej chwili istniało. Smakował mnie niespiesznie, chcąc się delektować, a nie zaspokoić. Gdy dotarł do wciąż opinających mnie spodni, rozpiął je, lecz ich nie zsunął. Ujął moją dłoń, przez chwilę ssał koniuszki palców i tak zwilżone skierował miedzy moje uda. Zrozumiałam czego oczekuje i zaczęłam się pieścić. Palce błądziły delikatnie, szukając najczulszego miejsca, którego docenienie zapowiadało największą przyjemność. Poczułam się nieskromna i co raz bardziej chciałam być dla niego niegrzeczna. On w tym czasie patrzył, oczy zapadały w głębię nienasycenia. Patrząc, pieścił.
Byłam podniecona. Mój własny dotyk, jego zachęta i mroczne spojrzenie pobudzały z taką siłą, że za chwilę uniosłabym się na szczyt. Przerwałam pokaz i wymruczałam „To ciebie chcę”. Ujęłam jego dłoń i tak jak on przed chwilą, possałam koniuszki palców i wsunęłam je w wilgotną kobiecość. Wsuwał i wysuwał palec, rytmicznie, coraz szybciej, reagując na mój przyspieszony oddech i malującą się zapowiedź ekstazy na twarzy. Bez uprzedzenia przestał. Przytulił, namiętnie pocałował i wyszeptał do ucha „To jest piękne”.
Z iskierką w oku odszepnęłam, że w drugą stronę widok jest równie ekscytujący i rozpięłam mu rozporek, opuszczając tylko trochę spodnie i spodenki. Chwyciłam delikatnie jego dłoń i skierowałam do nabrzmiałej męskości, choć trudno było mi ukryć, że sama miałam na nią ochotę.
 - O nie - jęknął z udawanym sprzeciwem.
- O tak - nie dawałam za wygraną, śmiejąc się.
- O, nie, bo to nie ta ręka - roześmiał się szczerze, a potem ujął w lewą dłoń twardego siebie i przekonał nas oboje, jak fascynująco może wyglądać mężczyzna, w najintymniejszym pokazie dla swej wybranki.
To było bardzo zbliżające, przełamujące wszelkie zahamowania. Wreszcie, gdy nie mogłam już opanować chęci dotknięcia go, nie przerywając jego tańca solo, dotknęłam koniuszka językiem. Zaczęłam zagłębiać go w ustach, dopasowując się do rytmu ruchów dłoni.
Przerwał te pieszczoty, ujmując moją twarz i przytulając mnie czule.
Idealnie wyczuwając wzajemne pragnienia i mając ochotę na siebie tak wielką, że choćby chwilka czekania, byłaby męką, wyzbyliśmy się reszty ubrań i dopadliśmy siebie, spragnieni i ciekawi.
Głaskał i całował moje plecy, pośladki i uda. Rozsunęłam zachęcająco nogi. Wszedł we mnie bez zastanowienia, delikatnie ale stanowczo. Poruszał się powoli. Na każde jego wejście czekałam w zapowiedzi rosnącego podniecenia. Chciałam mocniej, chciałam szybciej, on to wiedział i mi umykał.
Ta zabawa podniecała z taką intensywnością, że kiedy wreszcie zatańczył w moim rytmie, już mnie nie powstrzymując, między nogami, w podbrzuszu, w krzyżu i wreszcie po całym ciele, rozlała się fala rozkoszy. Krzyczałam po raz pierwszy, zagryzając poduszkę, żeby nie postawić na nogi całego schroniska. Wiłam się pod jego cudownym ciężarem i gdyby nie uciekł w ostatniej sekundzie, to i on musiałby gryźć poduszkę.
Leżałam skulona na boku i drżałam w zapamiętanym jeszcze szczęściu. Ignacy tulił mnie, przyciskając moje plecy do torsu i umięśnionego brzucha, racząc dotykiem prężnej wciąż męskości. Głaskał moje ramiona i szeptał „Co się stało maleńka, no co się stało?”
Tak dobrze, tak cudownie. Może robiłam to pierwszy raz?
Uśmiechnęłam się do niego z tym odczuciem i wstałam, żeby poszukać wody. Napiłam się i podałam szklankę Ignacemu.
Wstał z łóżka, napił się i odwrócił mnie tyłem do siebie, zmuszając, żebym oparła ręce na stole. Rozsunął mi nieco nogi i wszedł we mnie, wypuszczając łyk wody na pochylone plecy. Chłodny strumyczek spłynął w miejsce, w którym byliśmy złączeni, co było dodatkowym, niespodziewanym bodźcem. Znowu wzlatywałam ku szczytom.
Szeptałam, że go chcę, żeby mnie zalał, żeby we mnie został. W rytmie tych szeptów on tańczył we mnie i jeszcze bardziej rozpalał, sam dążąc do spełnienia.
Jeszcze chwilka, jeszcze nie mógł się mną nacieszyć.
Usiadł na łóżku i wyciągniętą ręką zaprosił, bym go dosiadła. Patrząc mu głęboko w oczy, oplatałam go nogami i przyjęłam całego w głąb siebie, poruszając się by wniknął jeszcze głębiej. Przyciągał i odsuwał, i znowu przyciągał, panosząc się w środku. Otuliłam go ramionami i przylgnęłam. Przygarniał do granic wytrzymałości i kochał namiętnie, tak że po chwili krzyczał z rozkoszy w moje włosy, zalewając mnie tak jak chciałam i znowu doprowadzając do szaleństwa.
Pozwoliliśmy sobie tak trwać w uścisku nieobliczalną chwilę. Potem położyliśmy się obok siebie, patrząc i dziękując bez słów. Rozmawialiśmy jeszcze długo, aż zastał nas wczesny o tej porze roku świt.
Żartowałam, że niezłą gadkę przygotował na wyrwanie laski na jeden numerek. Ignacy, przekomarzał się, że taka gadka zasługuje na co najmniej dwa numerki i znowu zaczęliśmy baraszkować. Najpierw ze śmiechem, a potem pożądanie znowu dało znać o sobie i znowu podarowaliśmy sobie siebie nawzajem.
Po pełnym doznań zbliżeniu, jeszcze trwając w miłosnym splocie, przyznałam się, że nie wiem kim jestem, skąd się tu wzięłam i dokąd zmierzam. Na moment w jego oczach zagościł smutek i wspomnienie zadawnionej tęsknoty.
- Będę cię trzymał w ramionach. Porozmawiamy o tym jutro.
- Gdyby się okazało, że nie ma dla mnie jutra, będę cię szukała przez wszystkie dni czasu. Wiem, do kogo tu przybyłam, ale nie wiem skąd i dokąd moja droga prowadzi. Dobranoc. Do jutra, gdzieś, kiedyś.


sobota, 11 kwietnia 2015

Chwile I

I.

Morza, na każdym krańcu świata, mają swoje własne tętno, swoją intensywność, brzmienie pienistych fal, swoisty kolor, smak i zapach. Swoje wybrzeże i plażę.
Tutaj, gdziekolwiek to było, szum fal, spokojnym i jednostajnym szmerem, kołysał i drażnił.
Jasnobeżowy, trochę żółtawy piasek rozciągał się szerokim pasem, ograniczonym z jednej strony wysokimi uskokami wydm, tworzących małe piaszczyste fiordy, a z drugiej szarogranatowym bezkresem nieokiełznanej wody, falującej dość spokojnie pieniącymi się u brzegu grzywaczami.
Z toni, tuż przy brzegu, wystawały zielonkawe od glonów łby głazów, przytaszczone przez fale i porzucone co kilka metrów, jakby znaczące granicę, za którą już nie sięga władza człowieka nad potęgą natury.
Na mokrym skrawku piasku, oblewanym pieszczotliwie rytmicznymi pływami, któremu fale nie pozwalały wyschnąć na słońcu, łachami leżały drobne kamyczki, wśród których skrywały się kolorowe szkiełka wypolerowane wodą i piaskiem przez lata, a może nawet wieki. Mlecznobiałe, niebieskie, zielone, herbaciane i te najładniejsze, turkusowe.
Wydmy, niczym urwisko, odcinały się piaszczystą ścianą porośniętą gdzie nie gdzie młodymi krzewami i kępkami trawy. Na szczycie usiane były wysokimi i giętkimi na wietrze drzewami.
Za nimi rozciągał się las.
Słońce zawładnęło wczesnym popołudniem, ledwo rozgoniło mglistą wilgoć. Teraz częstowało blaskiem upalnym, konkurującym z orzeźwiającą, chłodniejszą bryzą przyniesioną od morza. Razem czyniły kąpiel słoneczną nie tylko znośną, lecz nawet błogą.
Szumiącemu przetaczaniu się fal towarzyszyło pokrzykiwanie mew. Poza tym cisza.
Jak okiem sięgnąć pusto, ani żywego ducha.
Dopiero po długiej chwili, na drewnianych, dość stromych, surowo ciosanych schodach, zainstalowanych jako zejście na plażę, ktoś się pojawił.
Postać, nie przyzwyczajona, ostrożnie zeszła po schodach, zsunęła klapki, by podrażnić stopy rozgrzanym piaskiem i poszła niespiesznie w prawo. Po krótkiej chwili marszu, ogarnęła wzrokiem tę część plaży i nikogo nie dostrzegłszy, zawróciła.
Na lewo od schodów było więcej ukrytych wydmowych załomów. W jednym z nich, oddychał na wietrze, wkopany w piasek parawan, tworzący maleńką enklawę, z trzech stron izolując ją od ciekawskich spojrzeń świata, z czwartej niemal przylegając do ściany wysokiej wydmy.
Obok parawanu na piasku leżał wyrzucony przez wodę ogromny korzeń, wypłukany aż do szarawej białości. Posłużył właścicielce parawanu za wieszak, na którym rozłożyła do wyschnięcia kolorowe bikini i plażowy ręcznik.
Młoda kobieta wstała, wynurzając się zza zasłony, przeciągając nagie ciało, nagrzane i już nieco zarumienione od słońca. Zaskoczona dostrzegła kierującego się w tę stronę mężczyznę.
Przez dłuższy czas miała plażę tylko dla siebie.
Zatrzymał się przy brzegu na wprost parawanu i wpatrywał się w widok niecodzienny, nawet na prawie bezludnej plaży.
Delikatnym skinieniem głowy przywitał się z nieznajomą. Ta z uprzejmym uśmiechem odpowiedziała także skinieniem. Jej wzrok padł na suszący się na korzeniu strój plażowy i nagle uprzytomniła sobie, że jest naga. Zawstydzona skryła się za parawanem.
Poczekał jeszcze chwilę, ale nie pojawiła się z ukrycia. Śmiejąc się w duchu, poszedł dalej. Zastanawiał się kim jest ta kobieta, czy podobnie jak on przyjechała w tę głuszę odpocząć od zgiełku codzienności, czy raczej mieszka tu na stałe.
Nie widział wyraźnie jej twarzy i całej postaci, ale to co zdążył zobaczyć, było nad wyraz atrakcyjne i wydawało mu się ponętne. Miał wrażenie, że w jakiś niewyjaśniony sposób ich spotkanie nie jest zrządzeniem przypadku. Mimo tego poszedł, myśląc, że co ma być to będzie.
Kilkukilometrowy spokojny spacer zaprowadził go do nieco większej miejscowości, teraz tętniącej turystycznym życiem, o czym świadczyła rzesza plażowiczów i zagospodarowane wybrzeże. Zszedł z plaży i w najbliższym barze zaspokoił pragnienie. Nie miał ochoty czekać w nieskończoność na podanie czegoś do jedzenia, a w tłumie turystów na to się zanosiło, więc postanowił, że wróci na swój prawie nieistniejący na wakacyjnej mapie skrawek wybrzeża.
U Szewcowej, prowadzącej sklep, bar, lodziarnię i ośrodek kultury w jednym, zamierzał zjeść domową zupę i pierogi lepione rękami jej córek.
Przyjeżdżał tu na wakacje już kilka kolejnych lat i czuł się jak u siebie. Tak też go traktowano, jak swojego. Stołował się u Szewców, robił u nich zakupy, pił piwo wieczorami, przychodził na imprezy organizowane dla turystów, choć nie był specjalnie towarzyski. Znalazł ten zakątek, gdy potrzebował drastycznej zmiany otoczenia. Zatęsknienia za swoim górskim światem. Nic nie działa na wyobraźnię lepiej i nic nie napawa natchnieniem bardziej, niż nostalgia i tęsknota.
Początkowo wynajmował pokój u jednego z kilkunastu stałych mieszkańców wsi. Wreszcie jednak doszedł do wniosku, że to idealne miejsce, by co jakiś czas nabrać dystansu do życia.
Skorzystał z okazji i kupił wraz z kilkoma znajomymi wygodny lokal wakacyjny. Był to jeden z kilkudziesięciu apartamentów powstałych z przebudowanych budynków gospodarskich, tworzących coś na kształt osiedla, nazywanego przez wszystkich Osadą. Przyjeżdżał  głównie latem, często razem z pozostałymi. Tym razem był sam i dopiero za kilka dni para przyjaciół miała do niego dołączyć. Czerpał więc z uroków samotności ile się da, w szczęśliwie niedostrzeżonym przez cywilizację miejscu.
Centrum u Szewców mieściło się na skraju lasu, przez który niespełna kilometrowa ścieżka prowadziła do plaży. Wracając ze spaceru zaszedł na obiad i został zaproszony na wieczorne karaoke, z czego skorzystać obiecał córce Szewcowej.
Popracował trochę u siebie. Nawet w zapomnianej morskiej wiosce istnieją dobrodziejstwa internetu. Po małym odświeżeniu, wybrał się na wieczorną imprezę. Przez cały dzień wracał do niego obraz nagiej nieznajomej. Szedł i zastanawiał się, czy ją tam spotka i czy rozpozna.
         Już z oddali słychać było kiepską wersję popularnych utworów ostatnio atakujących uszy słuchaczy w radio, wspieraną głosami bawiących się. Postanowił wypić piwo, może dwa, pocieszyć się niezbyt bliskim towarzystwem innych ludzi i wrócić do siebie. Może uda mu się ustalić kim jest nieznajoma, o której nie mógł zapomnieć.
Przy drewnianych ławach ustawionych pod zadaszeniem, zgromadzili się tłumnie zapewne wszyscy aktualni mieszkańcy wioski. Było licznie, gwarno i wesoło. Pomyślał,że to raczej niecodzienny widok, nawet latem.
Zaglądał w kobiece twarze, próbując rozpoznać dziewczynę z plaży. Doszedł do wniosku, że jej nie pozna, nawet jeśli tu jest. To, co zobaczył i na czym skupił uwagę, a niewątpliwie nie była to twarz, teraz nie było odkryte.
Zamówił piwo i znalazł miejsce na uboczu, wdając się w niezobowiązującą pogawędkę z jednym z mieszkańców Osady. Rozmowa nie bardzo się kleiła. Czuł się pobudzony, a jego myśli cały wieczór krążyły wokół damskich atrybutów, nęcących latem i wywołujących niedwuznaczną tęsknotę. Ostatnimi czasy za dużo pracował, nie spotykał się z kobietami, żadnej nie poświęcając większej uwagi. Teraz dotarło do niego, że jest sam. Właściwie dlaczego nie miałby spróbować zakosztować przyjemnego towarzystwa płci pięknej. Nawiązywanie kontaktów nie sprawiało mu nigdy trudności, jeśli tylko miał na to ochotę.
Zwrócił szczególną uwagę na jedną z młodych kobiet, dokazujących wesoło przy karaoke i piwie. Nie była klasyczną pięknością, lecz przyciągała męską uwagę. Zwykłe dżinsy i koszulka, na którą narzuciła fantazyjną skórzaną kamizelkę, nie skrywały proporcji apetycznego ciała. Miała jasne włosy, jasną cerę, teraz odrobinę muśniętą opalenizną i cudownie błękitne oczy. Szczery śmiech i zmysłowy głos kokietowały bezwiednie, niebezpiecznie.
Zerkał na nią niepostrzeżenie i obserwował, jak dobrze się bawi w towarzystwie koleżanek. Nie miał odwagi zaczepić jej, choć miałby na to wielką ochotę. Wyłapała jego wzrok, ale szybko odwrócił głowę, udając przypadkowość spojrzenia i brak zainteresowania. Od razu pożałował.
Wreszcie towarzystwo zaczęło się rozchodzić na kwatery. Poszła także jasnowłosa dziewczyna ze swymi przyjaciółkami. Dopił piwo i ruszył w pewnej odległości za nimi. Zadowolony stwierdził, że idą w kierunku Osady. Przyspieszył nico kroku, zmniejszając dystans do gromadki kobiet.
W sposób niezamierzony usłyszał fragment ich roześmianej rozmowy. Wynikało z niej, że idą tylko po ręczniki, a potem zamierzają wykąpać się w nocnym morzu.
Pomyślał, że to niezbyt mądry pomysł. Po piwie, w nocy, same. Nie mógł im tego powiedzieć. Wyszedłby na starego zgreda i podsłuchiwacza, a poza tym, nic mu do tego.
Gdy wrócił do siebie, rozsiadł się wygodnie w fotelu i próbował zrelaksować się serfując po internecie. Myśli jednak nadal uciekały do tajemniczej dziewczyny. A jeśli coś jej się stanie? Nie darowałby sobie swojej obojętności.
Chwycił cieplejszą bluzę, wiedząc, że nad samym morzem może być chłodno, mimo wyjątkowo ciepłej nocy i wyszedł na nocną eskapadę. Już sam spacer o tej porze był szaleństwem, a co dopiero jego cel, podglądanie kąpiących się kobiet.
Niezbyt przekonany do tego, co robi, ruszył jednak szybkim krokiem, by nie dać sobie czasu na zrezygnowanie.
Noc była nie tylko ciepła, ale i wyjątkowo jasna. Na bezchmurnym i usianym gwiazdami niebie królował okrągły księżyc. U Szewcowej już posprzątano i pogaszono światła.
Wszedł w las i nawet tu, wśród wysokich drzew, dziki dukt wiodący ku plaży majaczył wystarczająco, by bezpiecznie iść. Gdy na ostatniej prostej części ścieżki, już z daleka odbijało się jaśniejące gwieździste niebo, a pod nim granatowe morze, słyszalne brzmienie szumiących fal przekonało go, że nocny spacer okazał się bardzo dobrym pomysłem. Czuł się zrelaksowany i spokojny, ale też przyjemnie podniecony rozmyślaniem o nagiej dziewczynie.
Zszedł po drewnianych schodach, teraz trochę śliskich od nocnej wilgoci, wpadając w jeszcze nie całkiem wychłodzony piasek. Spore fale burzyły się i głośno szumiały rozbijając się o brzeg. Przez chwilę wpatrywał się w ciemność rozproszoną blaskiem księżyca i nasłuchiwał, próbując wyłowić kobiece odgłosy z brzmienia nocnego morza. Poszedł w prawo, skąd, jak mu się wydawało, słyszał śmiech i radosne pokrzykiwania.
Nie mylił się, były tam. Weszły do wody blisko brzegu i dawały się smagać wysokim grzywom, trzymając się za ręce i przeskakując pieniste bicze. Krzyczały przy tym w euforii, piszczały chłostane zimną wodą.
Jedna z nich stała przy brzegu. Aparatem z dużym obiektywem i dość silną lampą błyskową usiłowała robić zdjęcia. W chwili błysku lampy można było dostrzec nieco wyraźniej postacie kąpiących się kobiet.
Były całkiem nagie. Dokazywały wśród wzburzonej piany. Pozowały do nocnych zdjęć, wyginając ponętnie mokre ciała, przytulając się nieprzyzwoicie jedna do drugiej, albo obdarowując się intrygującymi pocałunkami i erotycznym dotykiem. Blask księżyca odbijał się od wynurzających się z wody nagich ciał, sprawiając że wyglądały jak boginki albo syreny, kuszące obserwujących.
Gdy to spostrzegł, stojąc nieco na uboczu, poczuł podniecenie.
Nie chciał stać tu jak podglądacz, więc podszedł bliżej, tak żeby kobieta na brzegu mogła zauważyć jego obecność. Znał ją, to była właścicielka większości apartamentów, które razem z mężem wynajmowała turystom. Zajmowała się sprawami organizacyjnymi w Osadzie, pełniąc w niej niejako funkcję zarządcy, dlatego miał z nią kontakt. Uważał ją za bardzo miłą, kompetentną i do tego piękną kobietę.
Podszedł, widoczny z oddali, żeby jej nie przestraszyć i przywitał się.
- Widział pan jakie szalone? - odpowiedziała ze śmiechem.
- A pani nie szaleje z koleżankami? – zagadnął równie wesoło.
- Ktoś musi je pilnować i padło, jak zwykle, na mnie – mówiła to z rozbawieniem.
- Mogę panią zastąpić jeśli miałaby pani ochotę do nich dołączyć.
- Dziękuję ale mam za dużo rozsądku i za mało piwa w sobie – musiała krzyczeć, żeby jej głos dotarł przez szumiące fale.
Dwie kobiety wybiegły z wody parskając. Zobaczywszy go, zawahały się przez moment i dopadły ręczników leżących na piasku. Trzecia jeszcze dawała się kołysać falom. Stała z rozpostartymi ramionami i odchyloną głową oczekując na uderzenie, a w chwili gdy ono następowało śmiała się radośnie i oczyszczająco. Mimo przynaglających nawoływań koleżanek, nie zamierzała jeszcze kończyć kąpieli. Odkrzyknęła, że mogą sobie już iść, że ona do nich dołączy jak się nacieszy.
Otulone ręcznikami trzęsły się z zimna, wychłodzone morską, nocną wodą. Po chwili stwierdziły, że rzeczywiście już pójdą. Ta, która ich pilnowała, była w rozterce. Nie chciała, żeby poszły same przez las, ale nie mogła zostawić koleżanki pławiącej się jeszcze w wodzie.
Zaproponował rozwiązanie, oferując się na opiekuna kąpiącej i obiecując, że całą i zdrową przyprowadzi do domu. Trzy kobiety, nie doczekawszy się wyjścia z wody największej amatorki fal, poszły więc, zostawiając ją pod opieką sąsiada z Osady.
Podszedł bliżej. Gdy go zobaczyła, wpatrywała się chwilę, zapominając, że jest naga.
To było jak deja vu. Uświadomiwszy sobie podobieństwo okoliczności poprzedniego spotkania, kucnęła pospiesznie, otulając się ramionami i kryjąc swą nagą postać w falach. Parskając powiedziała z wyrzutem :
- Znowu świecę przy tobie golizną. Mógłbyś łaskawie zamknąć oczy i podać mi ręcznik?
- Widok jest zbyt atrakcyjny, żeby się go dobrowolnie pozbawić, a poza tym nie da się tego zrobić z zamkniętymi oczami – odpowiedział ze śmiechem i zaczepką w głosie.
- W takim razie wyskakuj z ciuchów i właź do wody, będziemy kwita – odpowiedziała równie zaczepnie.
- Nie mogę, obiecałem, że będę cię pilnował i doprowadzę całą i zdrową do przyjaciółek – kontynuował przekomarzanie.
- Też coś! Nie ułatwię ci tego pilnowania, chyba, że jednak tu wejdziesz – krzyknęła przez huk wody i wskoczyła, chcąc popłynąć pod fale.
Przestraszył się, gdy mu zniknęła z oczu i nie namyślając się ani chwili zrzucił bluzę, koszulkę i spodnie, wskakując jednocześnie w pieniącą się wodę. Była zimna, lodowata. Ciało odmawiało posłuszeństwa, ale gdy po chwili przyzwyczaiło się do chłodu, było już całkiem przyjemnie.
Dostrzegł z ulgą postać dziewczyny przeskakującej przez fale, stojącej do niego tyłem, zanurzonej poniżej pasa. Podszedł do niej i chwytając ją w ramiona powiedział trochę rozdrażniony, a trochę podkręcony sytuacją :
- Niegrzeczna ty, jeszcze mi się utopisz.
Odwróciła się do niego twarzą, wciąż trzymana w ramionach. Przez moment wpatrywali się w swoje oczy walcząc z mrokiem, zdając sobie sprawę z niecodzienności i wyjątkowości chwili. Mimo chłodu i wytrącających z równowagi fal, chciał ją tak trzymać i nie myśleć o niczym. Sterczące z zimna piersi muskały jego skórę i podniecały wyobraźnię, wtulone w niego kobiece ciało idealnie odpowiadało jego ramionom.
- Jesteś zziębnięta, muszę cię ogrzać, chodź – wyszeptał muskając mokre kosmyki jasnych włosów.
Trzymając za rękę, brnąc przez wzburzone morze, poprowadził dziewczynę ku leżącemu na plaży ręcznikowi. Okrył ją, a w jego gestach było tyle delikatności i opiekuńczości, że onieśmielona mogła się im tylko poddać, tracąc chwilowo chęć do słownych utarczek.  Rozcierał jej plecy i ramiona, by się rozgrzała.
Ciemność już odrobinę ustępowała, anonsując świt. Dziewczyna spostrzegła, że jej towarzysz, wskakując do wody nie pozbył się bokserek. Znowu stała przed nim naga, tym razem skryta pod ręcznikiem.
Jakby czytając w jej myślach, zdjął bez skrępowania mokre spodenki i wykręcił je ze słonej wody. Podała mu swój ręcznik, uznając, że panujące resztki mroku skrywają dostatecznie, a może prowokując demonstracyjnym brakiem zawstydzenia.
Zaskoczył ją, przytulając się mokrym ciałem, okrywając ręcznikiem i przyciągając do siebie. Spoglądał w rozszerzone oczy i odczytał ni pytanie, ni wątpliwości, czy nie zapędziła się zanadto w tym trochę udawanym wyzwoleniu.
Miał ochotę ją pocałować, ale tego nie zrobił, sam nie wiedział dlaczego.
Okrył ją swoją ciepłą bluzą, sięgającą niczym sukienka po kolana, a sam włożył koszulkę i spodnie.
- Teraz możemy wyruszyć na wyprawę – powiedział odzyskując poczucie, że jest we właściwym miejscu i czasie z właściwą osobą.
- Nie mam w zwyczaju pałętać się z nieznajomymi – odzyskała rezon dziewczyna.
- Nie jestem nieznajomym, tylko opiekunem. Trochę nieokrzesanym. Nie przedstawiłem się, a przecież poznaliśmy się już dość … blisko. Ignacy – skłonił się teatralnie na przywitanie.
- Jena – podała mu dłoń, wchodząc w rolę - Teraz pozwolę się odprowadzić.
Szli plażą, kierując się ku schodom, na leśną drogę prowadzącą do Osady. Nie wiele się odzywali, lecz ciepły dotyk dłoni trzymającej dłoń, wystarczał za słowa.
Czuł, że mógłby się odważyć i wziąć ją w ramiona, całować, kochać. Spoglądała na niego, był tego pewien, z iskrą w oku. Też go chciała.
Weszli w las, gdzie królował jeszcze mrok, jakby skryci przed oczyma świtu i morza. Intuicyjnie przylgnęli do siebie. Nie komentując pragnień odnaleźli swe usta. Słone, słodkie, gorące, łapczywe, budzące pożądanie.
Całował ją stęskniony, złakniony kobiety i złakniony jej samej, jakby ukrytej w zakamarkach pamięci, mieszkającej w marzeniach, bliskiej i znanej, lecz przecież obcej i nie odkrytej. Choć to raczej niemożliwe, czuł, że byli sobie przeznaczeni, kiedyś, gdzieś. Chciał jej.
Ona patrzyła mu w oczy, nie kalając chwili skrępowaniem, gotowa pójść za nim aż na szczyt.
Był jej bliski i nie miało znaczenia, że ledwo poznany.
Ustami i złaknionym językiem zmywał z niej morski smak. Poznawał mapę jej ciała. Szyję osadzoną między wystającymi obojczykami, jędrne piersi, gibką kibić, uniesione w rozkoszy ramiona, smukłe dłonie o elektryzującym dotyku i plecy jak opoka. Język odnalazł słonawą słodycz umieszczoną pomiędzy zgrabnymi udami.
Ona, oparta o skleconą z drewna poręcz oddzielającą las od wydm, rozchyliła nieco uda, ułatwiając dostęp cudownym pieszczotom.  Odkrywał smak jej tajemnicy i nagromadzony w kobiecych krągłościach erotyzm, gotowy do wyzwolenia.
Nie ukrywała przyjemności jaką jej sprawiał. Szum fal zagłuszał głośno wyrażany zachwyt. Krzyczała jego imię jak zaklęcie.
Kiedy spojrzał jej w oczy, ich barwa upodobniła się do granatu morza i sprawiła, że stały się równie bezkresne, zapraszające do zanurzenia się w nich.
Hipnotyzując spojrzeniem, zbliżyła usta do jego ust, a dłoniom pozwoliła na poznawanie pragnącego męskiego ciała. Szukały miejsca, w którym skupiło się to pragnienie i oczekiwanie spełnienia, odzwierciedlające projekcje otumanionego erotyzmem umysłu.
Znalazła i bezwstydnie chwyciła. Otrzymała w zamian jęk obezwładniającej żądzy.
Znacząc językiem ścieżkę przez tors i brzuch, dotarła tam, gdzie znajduje się moc i słabość mężczyzny. Poznawała koniuszkiem języka, od nasady aż do wilgotnego, idealnie gładkiego zwieńczenia. Ostrożnymi ruchami zagłębiała tę moc w ustach, coraz głębiej i coraz śmielej, a on czuł, że może oddać jej wszystko, co ma najcenniejszego, oddać jej siebie. Sprawiła, że chciał przestać się kontrolować.
Zatopił dłonie w jasnych włosach i delikatnie przyciągał ją, pragnąc zniewolenia, a po chwili wstrzymywał jej usta i język, dając do zrozumienia, że jest gotowy do najgorętszych męskich doznań.
Razem z szumiącymi falami szeptał, że jej pragnie. Wiedziała. Odpowiedziała spojrzeniem pełnym potwierdzenia. Znowu znalazła oparcie na drewnianej poręczy i przyjęła go w swoje ciepło tak chętnie, że nie mogła nie wtórować brzmieniu nocnego morza.
Podążała za nim dopasowanymi ruchami, poddając się pchnięciom, przyspieszonemu oddechowi omiatającemu szyję i skraj karku.
Wchodził w nią całym sobą, głęboko, najgłębiej, zawłaszczając i wypełniając. Pobudzał najczulsze miejsce dziewczyny. W chwili, gdy od tego miejsca, spełnienie popłynęło potężną falą, po całym jej ciele, nie mógł już zatrzymać ekstazy i dał się ponieść, pozwolił sobie na eksplozję. Zalał ją i poczuł się szczęśliwy, czując na sobie także jej szczęście.
Obdarowali się nawzajem i wtuleni, zatrzymali czas, aż zauważyli, że nastaje świt. Świt dla nich.
Korzystając z jedynej i niepowtarzalnej okazji, wrócili na plażę i zaskoczyli wstające zza horyzontu słońce, przeciągające się po nocy.

Ich wschód słońca. Pierwszy, a może ostatni.